POGADANKA NA
WIELE TEMATÓW
Przeczytałam
„Gambit” bez bólu zębów, ale też bez uniesień. Owszem, do pewnego momentu jakoś
się to czytało, bo wydarzenie goniło za wydarzeniem, ale emocji zero. W końcu
to powieść sensacyjna, szpiegowska, więc o emocje czytelnika autor powinien
zadbać przede wszystkim. Nie udało się. Dlaczego?
Jest kilka
powodów dlaczego moje pierwsze spotkanie z twórczością wypływającego ostatnio
na szersze wody Macieja Siembiedy będzie jednocześnie ostatnim.
Autor nie
potrafi budować wiarygodnych, pełnowymiarowych postaci. Mamy trójkę pozytywnych
bohaterów, ale wszyscy są tak nijacy, że gdyby nie „ciekawe czasy”, z którymi
muszą się zmierzyć, nikogo by nie zainteresowali tacy nudziarze. Czarny
charakter pojawia się na krótko, jest tak samo mdły, jak pozytywni bohaterowie
i nie czujemy w związku z tą postacią żadnego zagrożenia. Jest jeszcze rzekomy
czarny charakter, ale istnieje tylko w wyobraźni głównej bohaterki i czytelnik
od początku dobrze o tym wie, więc suspens nie istnieje.
Język powieści
przypomina język podręcznika do historii albo artykułu prasowego. Autor
beznamiętnie relacjonuje kolejne wydarzenia, jakby pisał życiorys dla drobiazgowego
pracodawcy. Ponieważ w życiu głównej bohaterki sporo się wydarzyło, siłą rzeczy
musi to być streszczenie. Na jednej stronie dowiadujemy się, że Wanda zimą
„wyjeżdżała w pobliskie Alpy (…) wiosną odnalazła w sobie talent malarski (…)
latem zaczęła żeglować (…) wcześniej ukończyła kursy kroju i szycia”. Wszystko
w tej powieści napisane jest takim właśnie językiem „wyszła, spotkała się, zaczęła
żeglować”.
W historii tej
nie ma żadnej dramaturgii. Czyta się to gładko, bo język prosty i dużo się
dzieje, więc nie ma czasu na nudę, ale napięcia nie ma. Ani razu nie mam
odruchu, aby pomartwić się o głównych bohaterów, nie trzymam kciuków, żeby im
się udało, wszystko mi jedno, co się z nimi stanie. Ponieważ nie mam stosunku
emocjonalnego do bohaterów, więc tak od połowy coraz mniej mam ochotę
dowiadywać się co będzie dalej. Dzieje się tak również dlatego, że przez cały
czas nie wiem, o jaką stawkę toczy się gra.
Na samym
początku zostaje zawieszona tajemnica: rok 1966 polski inżynier bardzo obawia
się, że zostanie zgładzony przez ubecję, która powiąże go z tym, co zrobił jego
brat zaraz po wojnie. Obawy inżyniera są ogromne, wręcz umiera ze strachu, co
powoduje wrażenie, że przestępstwo brata miało skalę przynajmniej globalną, w
rodzaju wykradnięcia formuły na bombę atomową. Balon podsycanej tajemnicy wisi
przez cały czas, ale kiedy wreszcie na samym końcu dochodzi do wyjaśnienia, na
czym polegało przewinienie brata – balon pęka. Wyjaśnienie jest banalne i od
razu budzi niedowierzanie. Naprawdę inżynier tak bardzo się bał, z takiego
powodu? W latach sześćdziesiątych, dawno po kilku amnestiach? To czasy
gomułkowskiej małej stabilizacji, ubecja owszem działała na pełnych obrotach,
ale nie mordowała bezużytecznych z ich punktu widzenia ludzi, z powodu
przewinień członków rodziny, które nie różniły się niczym od podobnych przewinień
tysięcy rodaków w tym czasie. Bohater tchórz czy ignorant?
Kolejny zarzut
do autora, to brak umiejętności zachowania właściwych proporcji. Akcja toczy się
od czasów przedwojennych do upadku berlińskiego muru i autor wcisnął do niej wszystko,
co tylko przyszło mu do głowy: zdrada w szeregach AK w okupowanej Warszawie i wystawienie
Niemcom generała Grota, losy Brygady Świętokrzyskiej, praca wywiadów
angielskiego i amerykańskiego po wojnie, na terenie Niemiec oraz działania
polskiej ubecji mieszającej im szyki, wybuch roby w Karlinie a nawet słynne porwanie izraelskich
sportowców na olimpiadzie w Monachium i nieudana próba ich odbicia.
Jesteśmy
świadkami tak wielu wydarzeń historycznych, jakby celem autora była edukacja
społeczeństwa, a nie napisanie „mistrzowskiego thrillera”, jak twierdzi
wydawca. Cel zaiste zacny i z tego powodu dorzucam jedną gwiazdkę, chociaż beletrystyce
takie zabiegi nie służą. Podobnie jak w przypadku „Fermy blond” Piotra
Adamczyka (recenzja z 3 stycznia 2019) podtrzymuję
twierdzenie, że powieść powinna przede wszystkim spełniać kryteria powieści (z
pełnowymiarowymi bohaterami, dobrze skonstruowaną fabułą i poprawną
dramaturgią), a nie pogadanki historycznej na tematy, które fascynują autora.
Czytajcie na
własne ryzyko w celach edukacyjnych, ale jeśli historia najnowsza nie jest wam
obca i trochę słyszeliście o wymienionych wyżej wydarzeniach, spokojnie możecie
sobie „Gambit” darować.
Tagi: Maciej Siembieda „Gambit”, Maciej Siembieda „Gambit” recenzja, Maciej Siembieda „Gambit” opinie