poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Maciej Siembieda „Gambit” Ocena: 3/6


POGADANKA NA WIELE TEMATÓW
Przeczytałam „Gambit” bez bólu zębów, ale też bez uniesień. Owszem, do pewnego momentu jakoś się to czytało, bo wydarzenie goniło za wydarzeniem, ale emocji zero. W końcu to powieść sensacyjna, szpiegowska, więc o emocje czytelnika autor powinien zadbać przede wszystkim. Nie udało się. Dlaczego?

Jest kilka powodów dlaczego moje pierwsze spotkanie z twórczością wypływającego ostatnio na szersze wody Macieja Siembiedy będzie jednocześnie ostatnim.

Autor nie potrafi budować wiarygodnych, pełnowymiarowych postaci. Mamy trójkę pozytywnych bohaterów, ale wszyscy są tak nijacy, że gdyby nie „ciekawe czasy”, z którymi muszą się zmierzyć, nikogo by nie zainteresowali tacy nudziarze. Czarny charakter pojawia się na krótko, jest tak samo mdły, jak pozytywni bohaterowie i nie czujemy w związku z tą postacią żadnego zagrożenia. Jest jeszcze rzekomy czarny charakter, ale istnieje tylko w wyobraźni głównej bohaterki i czytelnik od początku dobrze o tym wie, więc suspens nie istnieje.

Język powieści przypomina język podręcznika do historii albo artykułu prasowego. Autor beznamiętnie relacjonuje kolejne wydarzenia, jakby pisał życiorys dla drobiazgowego pracodawcy. Ponieważ w życiu głównej bohaterki sporo się wydarzyło, siłą rzeczy musi to być streszczenie. Na jednej stronie dowiadujemy się, że Wanda zimą „wyjeżdżała w pobliskie Alpy (…) wiosną odnalazła w sobie talent malarski (…) latem zaczęła żeglować (…) wcześniej ukończyła kursy kroju i szycia”. Wszystko w tej powieści napisane jest takim właśnie językiem „wyszła, spotkała się, zaczęła żeglować”.

W historii tej nie ma żadnej dramaturgii. Czyta się to gładko, bo język prosty i dużo się dzieje, więc nie ma czasu na nudę, ale napięcia nie ma. Ani razu nie mam odruchu, aby pomartwić się o głównych bohaterów, nie trzymam kciuków, żeby im się udało, wszystko mi jedno, co się z nimi stanie. Ponieważ nie mam stosunku emocjonalnego do bohaterów, więc tak od połowy coraz mniej mam ochotę dowiadywać się co będzie dalej. Dzieje się tak również dlatego, że przez cały czas nie wiem, o jaką stawkę toczy się gra.

Na samym początku zostaje zawieszona tajemnica: rok 1966 polski inżynier bardzo obawia się, że zostanie zgładzony przez ubecję, która powiąże go z tym, co zrobił jego brat zaraz po wojnie. Obawy inżyniera są ogromne, wręcz umiera ze strachu, co powoduje wrażenie, że przestępstwo brata miało skalę przynajmniej globalną, w rodzaju wykradnięcia formuły na bombę atomową. Balon podsycanej tajemnicy wisi przez cały czas, ale kiedy wreszcie na samym końcu dochodzi do wyjaśnienia, na czym polegało przewinienie brata – balon pęka. Wyjaśnienie jest banalne i od razu budzi niedowierzanie. Naprawdę inżynier tak bardzo się bał, z takiego powodu? W latach sześćdziesiątych, dawno po kilku amnestiach? To czasy gomułkowskiej małej stabilizacji, ubecja owszem działała na pełnych obrotach, ale nie mordowała bezużytecznych z ich punktu widzenia ludzi, z powodu przewinień członków rodziny, które nie różniły się niczym od podobnych przewinień tysięcy rodaków w tym czasie. Bohater tchórz czy ignorant?

Kolejny zarzut do autora, to brak umiejętności zachowania właściwych proporcji. Akcja toczy się od czasów przedwojennych do upadku berlińskiego muru i autor wcisnął do niej wszystko, co tylko przyszło mu do głowy: zdrada w szeregach AK w okupowanej Warszawie i wystawienie Niemcom generała Grota, losy Brygady Świętokrzyskiej, praca wywiadów angielskiego i amerykańskiego po wojnie, na terenie Niemiec oraz działania polskiej ubecji mieszającej im szyki, wybuch roby w Karlinie a nawet słynne porwanie izraelskich sportowców na olimpiadzie w Monachium i nieudana próba ich odbicia. 

Jesteśmy świadkami tak wielu wydarzeń historycznych, jakby celem autora była edukacja społeczeństwa, a nie napisanie „mistrzowskiego thrillera”, jak twierdzi wydawca. Cel zaiste zacny i z tego powodu dorzucam jedną gwiazdkę, chociaż beletrystyce takie zabiegi nie służą. Podobnie jak w przypadku „Fermy blond” Piotra Adamczyka (recenzja z 3 stycznia 2019) podtrzymuję twierdzenie, że powieść powinna przede wszystkim spełniać kryteria powieści (z pełnowymiarowymi bohaterami, dobrze skonstruowaną fabułą i poprawną dramaturgią), a nie pogadanki historycznej na tematy, które fascynują autora.

Czytajcie na własne ryzyko w celach edukacyjnych, ale jeśli historia najnowsza nie jest wam obca i trochę słyszeliście o wymienionych wyżej wydarzeniach, spokojnie możecie sobie „Gambit” darować. 

 Tagi: Maciej Siembieda „Gambit”, Maciej Siembieda „Gambit” recenzja, Maciej Siembieda „Gambit” opinie

piątek, 26 kwietnia 2019

Robert Galbraith „Zabójcza biel” Ocena: 3/6


NOŻYCZKI POTRZEBNE OD ZARAZ
J.K. Rowling we wcieleniu Robert Galbright nie potrafi powstrzymać się przed gadulstwem, dlatego dla równowagi ja będę się streszczać.

Po „Zabójczą biel”, podobnie jak po pozostałe książki z Cormoranem sięgnęłam tylko z powodu Macieja Stuhra. Wysłuchałam pierwszej części cyklu w jego interpretacji i wsiąkłam. To jeden z niewielu lektorów, który nie tylko fantastycznie czyta, ale też odgrywa role wszystkich występujących w powieści postaci i to jeszcze tak, że każda jest inna. Prawdziwy teatr jednego aktora. Specjalnie poczekałam na audiobooka, a kiedy trafiła się wystarczająco długa podróż uzbroiłam się w cierpliwość, powiedziałam sobie, że przecież mi się nie spieszy i zaczęłam słuchać.

Uwagi mam takie same jak do poprzednich części: intryga w porządku, bohaterowie w porządku - Cormorana i Robin naprawdę lubię, zakończenie w porządku, ale po co tyle słów? Bardzo mnie irytują wątki bez żadnego wpływu na akcję (perypetie Robin i jej męża zaczynają mi wychodzić uszami) i powtarzanie tych samych rzeczy po kilka razy. No cóż, po napisaniu serii książek dla dzieci autorce pozostała chyba belferska maniera wyjaśniania wszystkiego tak, aby mieć pewność że uczeń na pewno zrozumie.

Gdyby nie Maciej Stuhr… Wiem, wiem, powtarzam się. A przecież streściłam już wszystko, co miałam do powiedzenia.

Tagi: Robert Galbraith „Zabójcza biel” recenzja, Robert Galbraith „Zabójcza biel” opinie, Cormoran Strike, J.K. Rowling

wtorek, 23 kwietnia 2019

Camilla Läckberg „Złota klatka” Ocena: 1/6


SZWECJA DRUGĄ POLSKĄ
Ta książka to kolejny dowód na to, że Szwecja jest coraz bliżej Polski. Albo Polska coraz bliżej Szwecji, wszystko jedno, ta sama zjednoczona Europa. I tu, i tu obowiązuje prawidłowość: jeśli jakaś pisarka kryminałów zostaje okrzyknięta królową, to znaczy, że jak najszybciej powinna przestać pisać i skupić się na panowaniu, bo czytelnik za moment może sobie poszukać innej królowej.

Najnowsza powieść Camilli Läckberg sprawia wrażenie, jakby królowa zamknęła się w złotej klatce (nomen omen), kompletnie ignorując potrzeby swoich poddanych i tracąc związek z rzeczywistością. Zamiast pisać to, co najlepiej jej wychodzi, tym razem postanowiła zmierzyć się z modnym gatunkiem i tematem. Niestety, na thrillerze psychologicznym poległa z kretesem.

Thrillera w tym wszystkim tyle, co kot napłakał, a psychologii brak. Absurd goni absurd, a autorka popełnia klasyczne błędy raczkujących pisarzy. Tak jakby zaczynała od zera i nigdy nie napisała wszystkich poprzednich książek. W pogoni za modą wprowadza do książki sceny seksu, chociaż nie ma pojęcia, jak się za to zabrać: „mocniej – stęknęła (…) – wal jak tylko możesz najmocniej”. Tak to we mnie walnęło, że teraz leżę i stękam, próbując się pozbierać z podłogi.

Zaczyna się od prologu, w którym już na pierwszych stronach dowiadujemy się o zbrodni. Tego typu sztuczki stosuje się w kryminałach w dwóch wypadkach: kiedy najpierw musi paść trup, bo dalej akcja się tak ślimaczy, że inaczej, bez tej zachęty czytelnik by nie zdzierżył i dawno przestał czytać, albo kiedy prolog jest zmyłą i ma wprowadzić czytelnika na fałszywy trop. W „Złotej klatce” mamy do czynienia z obydwoma przypadkami. Policjantka wyraża się tak: „(…) na tym etapie wszystko wskazuje na to, że pani były mąż Jack zabił waszą córkę”. Łapiesz, drogi czytelniku, co tu zostało powiedziane? Bardzo nieudolna ta manipulacja.

Dalej, przez połowę książki nic się nie dzieje. Obserwujemy przygody nimfomanki, do której nie czujemy ani grama sympatii, jej spotkania typu ple, ple, ple z psiapsiółkami tak bogatymi, że aż budzą obrzydzenie. Śledzimy losy kobiety, która nic a nic nas nie obchodzi. Dlaczego nie? Bo bardzo szybko się orientujemy, że to nie jest prawdziwa kobieta. To jest produkt stworzony na potrzeby wyimaginowanego czytelnika (a raczej czytelniczki), który w założeniu autorki nie jest zbyt bystry i nie zorientuje się, że Faye to wydmuszka. Nigdy nie uwierzę w postać, która w młodości jest dynamiczna, przebojowa, przebiegła i błyskotliwa, wie, czego chce, potrafi zmienić środowisko, zaadaptować się w nowym i jest zdolna do wszystkiego, a chwilę potem zamienia się w kurę domową, która nie zdaje sobie sprawy, że mąż ją zdradza (przez kilka lat!) i nie potrafi zadbać o swoje interesy, pozwala się zostawić po rozwodzie bez grosza przy duszy i błaga męża, żeby nie odchodził.

Gdy dowiaduję się w jednej trzeciej książki, jaki los spotyka poprzedniego chłopaka bohaterki, nie mam co do tej postaci żadnych wątpliwości i tym bardziej nie wierzę, że dała się tak wykiwać mężowi. Domyślam się, o co w tym wszystkim chodzi i czytam do końca tylko po to, by upewnić się, że się nie pomyliłam.

Intryga tej książki jest szyta bardzo grubymi nićmi. Wprawdzie z głębokim trudem, ale jednak potrafiłabym uwierzyć, że bohaterka przy dużym szczęściu, zaczynając kompletnie od zera, w ciągu trzech lat mogłaby zarobić grube miliony, ale inne propozycje fabularne są nie do przyjęcia. Autorka próbuje przekonać nas, że policjanci w Szwecji to idioci, którzy nie zorientują się, że dwie identyczne historie, w które zamieszana jest ta sama osoba mają coś ze sobą wspólnego. Albo, że łebski facet, który z łatwością doszedł do fortuny nie zorientuje się, że jedyną osobą, która mogła sprzedać kompromitujące go informacje jest jego żona. Bzdury i nielogiczności można by jeszcze długo wyliczać, ale po co?

Bardzo mi żal, że Camilla Läckberg popełniła coś takiego. To kompletna kompromitacja, której porządny agent albo wydawca nie powinien przepuścić w takiej formie. Wystarczyło zwrócić uwagę i poprosić o zmiany. Ktoś przepuścił, nie poprosił. Biznes przede wszystkim. Läckberg i tak się sprzeda, a że się skompromituje? Może zasłużyła?

Oto kolejny dowód na to, że nie ma żadnej różnicy między Polską i Szwecją. Wcale mnie to nie cieszy.

Tagi:  Camilla Läckberg „Złota klatka”, Camilla Läckberg „Złota klatka” opinie, Camilla Läckberg „Złota klatka” recenzja, królowa kryminału

wtorek, 16 kwietnia 2019

Fred Vargas „Dziki Hufiec” Ocena: 5/6


NORMANDIA TUŻ ZA ROGIEM
Jak mi się znudzi ruletka z debiutantami, sięgam po autorów, do których mam zaufanie.
Francuską autorkę ukrywającą się pod pseudonimem Fred Vargas odkryłam już wiele lat temu. Wracam do niej nieregularnie, bo cyklu nie trzeba czytać w kolejności, ale zawsze z przekonaniem graniczącym z pewnością, że nie będę narzekać. Tym razem również się nie zawiodłam.

Kilka elementów sprawia, że o powieściach Vargas mogę powiedzieć, że są one „w moim stylu”.

Bardzo lubię głównego bohatera. Adamsberg trochę buja w obłokach, co wypominają mu przyjaciele: „wystarczyłoby przeciąć tu i ówdzie nieliczne więzy ziemskie, żebyś uleciał między chmury, nie mając nawet ideałów. Jak balon.” Komisarz zna jednak swoje słabości i nie pozwala sobie na przecięcie więzów. Jest człowiekiem, który nie ma oporów, aby postępować w sprzeczności z prawem, ale również osobą, na którą zawsze można liczyć. Potrafi zaopiekować się poturbowanym gołębiem, pozwala zrobić mu gniazdo we własnym bucie i jeszcze wszczyna prywatne śledztwo, poszukując osobnika, który taką krzywdę gołębiowi wyrządził. Nasz człowiek, po prostu.

Lubię klimat tworzony przez współpracowników Adamsberga, którzy tworzą prawdziwą menażerię ludzką. Sam detektyw swój zespół opisuje w ten sposób: „jest chory na hipersomnię, który ni stad, ni z owąd pada, zoolog wyspecjalizowany w rybach, zwłaszcza rzecznych, bulimiczka, która co rusz znika, żeby porobić zapasy, stara czapla biegła w baśniach i legendach, umysłowy gigant nierozstający się z białym winem i tym podobni”.

Lubię wyrafinowane poczucie humoru autorki, która tak przedstawia kolejnego z policjantów:
„Noël jest zły i zajadły, umie przyssać się na dobre. Tego też potrzebujemy.
- Dzięki – rzekł Noël bez ironii, wysoko bowiem cenił swoje wady.”

Dobrze to rozumiem, bo sama również wysoko sobie cenię swoje wady. A tymczasem, w przypadku Vargas, nie mam nawet szans spożytkować mojej wady największej, czyli upierdliwości w czepianiu się nielogicznej fabuły. Wszystko jest idealnie poukładane i nawet fantastyczne z pozoru wizje średniowiecznego hufca rycerzy, który prześladuje współczesnych Francuzów znajdują sensowne uzasadnienie. Nic nie dzieje się bez powodu, a zakończenie satysfakcjonująco zaskakuje.

Akcja rozwija się niespiesznie, ale tej akurat autorce to wybaczam, bo rekompensatą są przewyborne dygresje i językowe smaczki, nie mniej ważne niż śledztwo, oryginalność intrygi, ciekawa zagadka i barwność bohaterów. Przekonajcie się sami. Może i wam uda się książki pani Vargas polubić. 


Tagi:  Fred Vargas "Dziki Hufiec", Fred Vargas "Dziki Hufiec" recenzja, Fred Vargas "Dziki Hufiec" opinie, Fred Vargas,  "Dziki Hufiec"