poniedziałek, 19 czerwca 2023

Alex Marwood „Wyspa zaginionych dziewcząt” Ocena: 2/6

BERLUSCONI I CAŁA RESZTA*

Książki Alex Marwood do tej pory czytałam w ciemno, nawet nie sprawdzając opisów, ale chyba pora na zmianę przyzwyczajeń. Gdybym zajrzała do blurba i dowiedziała się, że to książka dla wielbicieli „zjadliwego dowcipu” serialu „Biały lotos”, z oglądania którego zrezygnowałam po pierwszym odcinku, być może wstrzymałabym się z lekturą i poczekała na niesponsorowane recenzje. A tak – znowu muszę ostrzegać.

Pierwsza rzecz, która od początku przeszkadza w lekturze, to mnogość postaci, z których żadna nie wzbudza większego zainteresowania. Nie wiadomo, kto tu jest głównym bohaterem, czyja to jest historia, i tak będzie do końca. Zanim sobie poukładamy kto jest kim i jaką odgrywa rolę, zdążymy nieźle się wynudzić, w oczekiwaniu, że coś się wreszcie zacznie dziać.

Nie pomaga w lekturze wielość wątków (współczesnych i z przeszłości), które próbują stworzyć wrażenie, że się łączą, ale tak naprawdę są tylko tematami na odrębne opowiadania. Suspensu brak. Nazwanie tej opowieści thrillerem - to grube nadużycie.

„Wyspa zaginionych dziewcząt” to książka, której tytuł już jest spoilerem, a przebiegu akcji można domyślić się, gdy tylko zawiązane zostaną wszystkie wątki i poznamy osoby dramatu. Temat eksploatowany był na setki sposobów, więc nie powinnam się łudzić, że Alex Marwood wyciśnie coś więcej z historii o bogaczach wykorzystujących seksualnie naiwne, młodziutkie dziewczyny. Główny wyzyskiwacz - zboczeniec jest modelowo wredny i obleśny, dziewczyny schematycznie infantylne, wręcz głupie. Jedynie opis relacji: zrozpaczona matka – naiwna córka przypomina dawną klasę Alex Marwood, ale ten skromny wątek nie jest w stanie unieść całej powieści.

Najpoważniejszym zarzutem jest jednak fałsz w najważniejszej historii koncentrującej się na motywie zemsty. Jestem w stanie uwierzyć, że można trzymać w sercu zadrę przez 30 lat. Można również dawać sobą pomiatać przez 30 lat, jeśli naprawdę nie ma innego wyjścia, żeby przetrwać. Ale to nie ten przypadek. Bohaterka, ze swoją wiedzą i inteligencją, miała wcześniej milion możliwości, żeby rozwiązać problem. Rozumiem, że autorka rozpoczęła tę historię 30 lat temu, aby pokazać zabobonne lata osiemdziesiąte w religijnym kraju, w kontraście do tego, jak bardzo zmienił się świat (choć nie pod każdym względem), ale to się nie sprawdziło.

„Wyspę zaginionych dziewcząt” traktuję jak wypadek przy pracy, podobnie jak „Farmę pereł” Lisy Marklund czy „Drugi sen” Roberta Harrisa. Do kolejnych książek autorki będę jednak podchodzić z większą ostrożnością.

 *Jedna z bohaterek próbując dostać się na orgię, podaje fałszywe nazwisko – Berlusconi. Nietrudno domyślić się inspiracji.

poniedziałek, 12 czerwca 2023

Juliusz Machulski „Wisząca małpa” Ocena: 4/6

ESBECY WŚRÓD SZPIEGÓW

Dopiero co sprawdzałam, jak popularny dziennikarz wypadł w roli powieściopisarza (Marcin Meller „Czerwona ziemia”), a teraz postanowiłam przekonać się, jak to się udało znanemu reżyserowi i scenarzyście. W tym starciu reżyser wygrał z dziennikarzem przez nokaut.

Jako scenarzysta Juliusz Machulski wielokrotnie dowiódł, że opowiadanie wciągających historii ma opanowane perfekcyjnie. Ale powieść to nie tylko fabuła, ale również język i styl. W scenariuszu wystarczy napisać „wchodzi”, „kłania się”, „wychodzi”, w powieści trzeba się bardziej wysilić. I pod tym względem Juliusz Machulski również stanął na wysokości zadania, udowadniając, że potrafi posługiwać się językiem literackim, w przeciwieństwie do połowy popularnych „pisarzy”, których książki przypominają szkolne wypracowania.

„Wisząca małpa” ma strukturę klasycznego kryminału (dom na odludziu, ograniczona liczba podejrzanych), jednak autor w pewnym momencie łamie schemat, i to całkiem zgrabnie. Wielbiciele Agathy Christie znajdą wiele ukłonów w kierunku mistrzyni, łącznie z zakończeniem. Machulski z wprawą żongluje konwencją, dostarczając dobrej zabawy szarym komórkom czytelnika.

Akcja rozgrywa się w 1961 roku. To ciekawe czasy, do których mało kto dzisiaj nawiązuje, bo temat niemodny. Kogo dziś obchodzi „mała stabilizacja”? Osoby dramatu - to wysocy dygnitarze partyjni, esbecy i szpiedzy. Chociaż realia tamtych dni zostały dobrze oddane, mam drobną wątpliwość, czy rzeczywiście tak otwarcie można było naigrywać się wtedy z władzy ludowej. Biorąc jednak pod uwagę, że wysokie stanowiska zwykle gwarantowały nietykalność, muszę uwierzyć autorowi, że w zaufanym gronie można było mówić, co się chciało.

Każdą z postaci autor obdarzył ciekawym życiorysem. Oceńcie sami: jeden z bohaterów uważa, że to przez niego wybuchło powstanie warszawskie, drugi chwali się, że to dzięki niemu Gagarin poleciał w kosmos, inny twierdzi, że przyczynił się do wybudowania berlińskiego muru, a kolejny, że jest autorem szlagieru „Girl of Ipanema”. I chociaż brzmi to fantastycznie, wszystko jest tak dobrze osadzone w realiach, że nic nie zgrzyta. Do tego jeszcze wyrafinowane poczucie humoru. Byłoby idealnie, ale…

Najbardziej przeszkadzały mi powtórzenia (najpierw ktoś coś mówi, a narrator to powtarza, albo odwrotnie), dłużyzny w stenogramach z podsłuchów i nieokiełznane gadulstwo dwóch esbeków prowadzących śledztwo. Trudno ich odróżnić, mówią tym samym językiem, ten drugi jest w trakcie śledztwa zupełnie niepotrzebny. Owszem, przydaje się na końcu, ale jego rolę w dochodzeniu można było ograniczyć, a przynajmniej nie pozwolić mu tyle gadać. Redaktor chyba nie miał odwagi, żeby częściej sięgać po nożyczki.

Wyjaśnienie zagadki jest trochę za bardzo przekombinowane (przynajmniej o jeden wątek za dużo), ale nie można mu zarzucić nielogiczności. I tylko nie wiem, jak traktować ten raport służb specjalnych na końcu. Wygląda, jakby był prawdziwy, ale wtedy ta historia, jeśli rzeczywiście miała miejsce, robi się nieprawdopodobna. Jeżeli zaś to fikcja literacka – nie musimy przecież drugi raz dowiadywać się tego samego. I bądź tu, czytelniku, mądry!

Juliusz Machulski zadedykował tę książkę: „mamie, która zawsze chciała, żebym pisał powieści”. Mama powinna być dumna.

 

poniedziałek, 5 czerwca 2023

Marcin Meller „Czerwona ziemia” Ocena: 2/6

JAK TAM W AFRYCE BYWAŁO

Dobrze, że wydawca na okładce zamieścił słowo thriller, bo czytając tę książkę sama bym na to nie wpadła. Na początku mamy prolog jak z Bonda – samochód spada z wysokiego mostu do rzeki. Jeśli bohater siedzący w środku zginie – to spoiler, jeśli przeżyje – to znaczy, że jest nieśmiertelny. Który wariant wybieracie? Taki zabieg - to klasyczny chwyt mający przyciągać uwagę, kiedy wiadomo, że potem długo nic ciekawego nie będzie się działo. Rozumiem i doceniam powody napisania tej książki, ale czy naprawdę musiała to być powieść sensacyjna?

W „Czerwonej ziemi” najbardziej kuleje to, co jest związane z formą fabularną. Nie ma dramaturgii, nie ma napięcia, brak zwrotów akcji, konstrukcja się chwieje. Na początku, w części polskiej prawie wszystkiego dowiadujemy się z dialogów, dalej opisów jest więcej, są to jednak często nieczytelne elaboraty. Jeden akapit z mnóstwem obcych nazwisk potrafi zajmować całą stronę. Nie tego spodziewa się czytelnik thrillera.

To nie jedna historia, a właściwie dwie odrębne fabuły: love story z wojną w tle i James Bond, kolejna odsłona, które łączy tylko osoba głównego bohatera. Wątek z przeszłości nie ma wpływu na ten współczesny, chociaż autor przez całą książkę próbuje nas przekonać, że dlatego właśnie tę starą historię opowiada. W zakończeniu jest wielkie puff, bo okazuje się, że… ale o tym na końcu, tylko dla wielbicieli spoilerów.

W tej książce drażni mnie kilka rzeczy. Autor wprowadza wiele nowych wątków rozgrywających się w różnych płaszczyznach czasowych, ale nie zadaje sobie trudu, aby to, co dla niego jest oczywiste, było jasne również dla czytelnika. Na przykład: bardzo długo nie wiadomo kogo dotyczy wątek sprzed ćwierćwiecza. Zamiast śledzić tok wydarzeń, próbuję się domyślić o co chodzi. A wystarczyło podać imię. Kiedy bohater wchodzi do jakiegoś „opancerzonego” miejsca zastanawiam się, gdzie się znalazł i nie rozumiem powodów takiej konspiracji. Znów w końcu się domyślam, ale wolałabym wiedzieć wcześniej, bardziej skupiłabym się na treści, a nie na główkowaniu, gdzie jestem. I tak dalej, i tak dalej. To są zwykłe błędy warsztatowe, które powinni uświadomić debiutującemu w gatunku autorowi przyjaciele, którym Marcin Meller składa w posłowiu gorące podziękowania.

Wszystkie postaci w tej książce używają wulgarnego języka i przeklinają. Czy naprawdę inteligentni ludzie muszą co chwila rzucać słowami na „ku” „pie” i „je”? Rozumiem jeszcze, że to jest w dialogach. Nie mam styczności ze środowiskiem dziennikarskim, może rzeczywiście taki knajacki język jest tam w codziennym użyciu, również w domu, ale kiedy wulgaryzmy pojawiają się w narracji odautorskiej („jej nadwrażliwość początkowo go rozczulała, później zaczęła (…) wkurwiać do imentu”) – dla mnie to już przesada.

Główny bohater co chwila demonstruje swoje poglądy polityczne. I nie ma znaczenia jakie, bo thriller to nie jest miejsce, na polityczną propagandę. Nikt, przeczytaniu tej książki nie stanie się bardziej antyrządowy, jeśli i tak już jest, podobnie jak nikt z przeciwnego nurtu nie da się przekonać, że jest w błędzie. Takie wstawki odciągają od akcji i w takim zagęszczeniu są po prostu niestrawne.

W tej książce broni się tylko Afryka. Jeżeli chcielibyście się czegoś dowiedzieć o „Czarnym lądzie” (to podobno bardzo dziś niepoprawne politycznie określenie), a zwłaszcza o przyczynach wojny domowej i ludobójstwie – czytajcie na własne ryzyko. Niektóre historie zapadają w pamięć. Jednak na mnie zrobiłyby większe wrażenie, gdybym przeczytała o tym w formie reportażu, a nie jako doczepkę do pseudo-thrillera.

Wątek z porwaniem syna i podróżą ojca do Afryki, aby go odnaleźć, w kontekście tego, jak się to wszystko kończy – jest zupełnie niewiarygodny, a wręcz groteskowy.

I tu przyszła pora na spoilery.

UWAGA!

 

 

 

Dziennikarz Wiktor Tilszer wyjeżdża do Afryki w poszukiwaniu zaginionego syna, zostawiając w Polsce dziennikarskie śledztwo dotyczące najwyższych władz, mimo tego, że tajny informator chce rozmawiać tylko z nim. Ale syn ważniejszy. Rozumiem.

Wiktor uruchamia wszelkie możliwe kontakty, żeby wpaść na trop syna, ale ślamazarnie mu to idzie, więc autor ubarwia akcję wspomnieniami z przeszłości, kiedy to nasz bohater był w Afryce pierwszy raz. Mamy więc romans z czarnoskórą Ugandyjką z wyższych sfer, kilka wspólnych walk o życie o ogarniętym wojną kraju (żadnego w tym napięcia, bo przecież wiemy, że bohaterowie przeżyli, skoro obserwujemy ich współcześnie) i burzliwe rozstanie, którego przyczyna owiana jest mgłą tajemnicy. Dopiero na końcu okazuje się, że nasz Wiktor okazał się cienkim bolkiem, bo gdy tylko brat ukochanej zagroził mu, że jeśli nie zostawi dziewczyny, to zginie - natychmiast podwinął ogon i zwiał. Nie przyszło mu do głowy, żeby się pożegnać, albo wysłać chociaż list z wyjaśnieniami. Całe szczęście, że autor nie ujawnia szczegółowo, dlaczego syn nie chciał znać Wiktora i jak odbyło się jego rozstanie z pierwszą żoną, bo jeżeli podobnie „romantycznie”, to szacunek czytelnika do bohatera mógłby spaść do zera.

Szacunek do bohatera nie jest jednak elementem niezbędnym w thrillerze, ale logiczność intrygi – już tak. Okazuje się, że Wiktor zostaje sprowokowany do wyjazdu do Afryki przez prominentną osobę, na temat której dziennikarz prowadzi w Polsce śledztwo. Informator chce rozmawiać tylko z nim, a jeśli Wiktora nie będzie, nie będzie też artykułu, który może wysadzić w powietrze polską scenę polityczną. Tylko skąd ta osoba o tym wie, skoro informator kontaktuje się wyłącznie z Wiktorem? Po co ściąga Wiktora do Afryki, porywając syna? Pomijam powód oczywisty – żeby autor mógł opisać swoje wspomnienia, ale dramaturgicznie po co? Żeby tam go skrycie zabić? To po co planuje spektakularne wypadki, o których pisałaby o tym nie tylko polska, ale światowa prasa? Ta śmierć w Afryce jeszcze bardziej by była nagłośniona, a przecież miało być dyskretnie.

Bohater tyle razy cudem uchodzi z życiem, że sprawia wrażenie nieśmiertelnego. Tak jakby to była gra komputerowa. Połamane żebra nie przeszkadzają mu, aby wydostać się z samochodu, który strącono do wody z wysokości kilkudziesięciu metrów. Rwący nurt rzeki nie jest dla niego problemem, a na koniec jeszcze niespodziewanie przychodzi pomoc. Po takim wyczynie, samodzielne obezwładnienie uzbrojonych bandytów to już mały pikuś. Gdyby to była czysta konwencja bondowska – można by od biedy ten wariant kupić. Ale autor, mam wrażenie, stara się przekazać w tej książce coś więcej, tylko nie zdecydował się, na czym mu bardziej zależy. Zapewne wydaje mu się, że pisząc fikcję, można czytelnikowi wmówić wszystko. Można, ale nie każdemu.