JAK TAM W AFRYCE BYWAŁO
Dobrze, że wydawca na okładce zamieścił
słowo thriller, bo czytając tę książkę sama bym na to nie wpadła. Na początku
mamy prolog jak z Bonda – samochód spada z wysokiego mostu do rzeki. Jeśli bohater
siedzący w środku zginie – to spoiler, jeśli przeżyje – to znaczy, że jest nieśmiertelny.
Który wariant wybieracie? Taki zabieg - to klasyczny chwyt mający przyciągać
uwagę, kiedy wiadomo, że potem długo nic ciekawego nie będzie się działo. Rozumiem
i doceniam powody napisania tej książki, ale czy naprawdę musiała to być powieść
sensacyjna?
W „Czerwonej ziemi” najbardziej
kuleje to, co jest związane z formą fabularną. Nie ma dramaturgii, nie ma
napięcia, brak zwrotów akcji, konstrukcja się chwieje. Na początku, w części
polskiej prawie wszystkiego dowiadujemy się z dialogów, dalej opisów jest
więcej, są to jednak często nieczytelne elaboraty. Jeden akapit z mnóstwem
obcych nazwisk potrafi zajmować całą stronę. Nie tego spodziewa się czytelnik
thrillera.
To nie jedna historia, a właściwie
dwie odrębne fabuły: love story z wojną w tle i James Bond, kolejna
odsłona, które łączy tylko osoba głównego bohatera. Wątek z przeszłości nie ma wpływu
na ten współczesny, chociaż autor przez całą książkę próbuje nas przekonać, że dlatego
właśnie tę starą historię opowiada. W zakończeniu jest wielkie puff, bo okazuje
się, że… ale o tym na końcu, tylko dla wielbicieli spoilerów.
W tej książce drażni mnie kilka
rzeczy. Autor wprowadza wiele nowych wątków rozgrywających się w różnych
płaszczyznach czasowych, ale nie zadaje sobie trudu, aby to, co dla niego jest
oczywiste, było jasne również dla czytelnika. Na przykład: bardzo długo nie
wiadomo kogo dotyczy wątek sprzed ćwierćwiecza. Zamiast śledzić tok wydarzeń,
próbuję się domyślić o co chodzi. A wystarczyło podać imię. Kiedy bohater
wchodzi do jakiegoś „opancerzonego” miejsca zastanawiam się, gdzie się znalazł i
nie rozumiem powodów takiej konspiracji. Znów w końcu się domyślam, ale wolałabym
wiedzieć wcześniej, bardziej skupiłabym się na treści, a nie na główkowaniu, gdzie
jestem. I tak dalej, i tak dalej. To są zwykłe błędy warsztatowe, które powinni
uświadomić debiutującemu w gatunku autorowi przyjaciele, którym Marcin Meller
składa w posłowiu gorące podziękowania.
Wszystkie postaci w tej książce
używają wulgarnego języka i przeklinają. Czy naprawdę inteligentni ludzie muszą
co chwila rzucać słowami na „ku” „pie” i „je”? Rozumiem jeszcze, że to jest w
dialogach. Nie mam styczności ze środowiskiem dziennikarskim, może rzeczywiście
taki knajacki język jest tam w codziennym użyciu, również w domu, ale kiedy
wulgaryzmy pojawiają się w narracji odautorskiej („jej nadwrażliwość początkowo
go rozczulała, później zaczęła (…) wkurwiać do imentu”) – dla mnie to już przesada.
Główny bohater co chwila demonstruje
swoje poglądy polityczne. I nie ma znaczenia jakie, bo thriller to nie jest miejsce,
na polityczną propagandę. Nikt, przeczytaniu tej książki nie stanie się
bardziej antyrządowy, jeśli i tak już jest, podobnie jak nikt z przeciwnego
nurtu nie da się przekonać, że jest w błędzie. Takie wstawki odciągają od akcji
i w takim zagęszczeniu są po prostu niestrawne.
W tej książce broni się tylko
Afryka. Jeżeli chcielibyście się czegoś dowiedzieć o „Czarnym lądzie” (to
podobno bardzo dziś niepoprawne politycznie określenie), a zwłaszcza o
przyczynach wojny domowej i ludobójstwie – czytajcie na własne ryzyko. Niektóre
historie zapadają w pamięć. Jednak na mnie zrobiłyby większe wrażenie, gdybym
przeczytała o tym w formie reportażu, a nie jako doczepkę do pseudo-thrillera.
Wątek z porwaniem syna i podróżą
ojca do Afryki, aby go odnaleźć, w kontekście tego, jak się to wszystko kończy –
jest zupełnie niewiarygodny, a wręcz groteskowy.
I tu przyszła pora na spoilery.
UWAGA!
Dziennikarz Wiktor Tilszer
wyjeżdża do Afryki w poszukiwaniu zaginionego syna, zostawiając w Polsce
dziennikarskie śledztwo dotyczące najwyższych władz, mimo tego, że tajny informator
chce rozmawiać tylko z nim. Ale syn ważniejszy. Rozumiem.
Wiktor uruchamia wszelkie możliwe
kontakty, żeby wpaść na trop syna, ale ślamazarnie mu to idzie, więc autor
ubarwia akcję wspomnieniami z przeszłości, kiedy to nasz bohater był w Afryce
pierwszy raz. Mamy więc romans z czarnoskórą Ugandyjką z wyższych sfer, kilka
wspólnych walk o życie o ogarniętym wojną kraju (żadnego w tym napięcia, bo
przecież wiemy, że bohaterowie przeżyli, skoro obserwujemy ich współcześnie) i
burzliwe rozstanie, którego przyczyna owiana jest mgłą tajemnicy. Dopiero na
końcu okazuje się, że nasz Wiktor okazał się cienkim bolkiem, bo gdy tylko brat
ukochanej zagroził mu, że jeśli nie zostawi dziewczyny, to zginie - natychmiast
podwinął ogon i zwiał. Nie przyszło mu do głowy, żeby się pożegnać, albo wysłać
chociaż list z wyjaśnieniami. Całe szczęście, że autor nie ujawnia szczegółowo,
dlaczego syn nie chciał znać Wiktora i jak odbyło się jego rozstanie z pierwszą
żoną, bo jeżeli podobnie „romantycznie”, to szacunek czytelnika do bohatera
mógłby spaść do zera.
Szacunek do bohatera nie jest
jednak elementem niezbędnym w thrillerze, ale logiczność intrygi – już tak. Okazuje
się, że Wiktor zostaje sprowokowany do wyjazdu do Afryki przez prominentną osobę,
na temat której dziennikarz prowadzi w Polsce śledztwo. Informator chce
rozmawiać tylko z nim, a jeśli Wiktora nie będzie, nie będzie też artykułu,
który może wysadzić w powietrze polską scenę polityczną. Tylko skąd ta osoba o
tym wie, skoro informator kontaktuje się wyłącznie z Wiktorem? Po co ściąga
Wiktora do Afryki, porywając syna? Pomijam powód oczywisty – żeby autor mógł
opisać swoje wspomnienia, ale dramaturgicznie po co? Żeby tam go skrycie zabić?
To po co planuje spektakularne wypadki, o których pisałaby o tym nie tylko
polska, ale światowa prasa? Ta śmierć w Afryce jeszcze bardziej by była nagłośniona,
a przecież miało być dyskretnie.
Bohater tyle razy cudem uchodzi z życiem, że sprawia wrażenie
nieśmiertelnego. Tak jakby to była gra komputerowa. Połamane żebra nie
przeszkadzają mu, aby wydostać się z samochodu, który strącono do wody z wysokości
kilkudziesięciu metrów. Rwący nurt rzeki nie jest dla niego problemem, a na
koniec jeszcze niespodziewanie przychodzi pomoc. Po takim wyczynie, samodzielne
obezwładnienie uzbrojonych bandytów to już mały pikuś. Gdyby to była czysta
konwencja bondowska – można by od biedy ten wariant kupić. Ale autor, mam
wrażenie, stara się przekazać w tej książce coś więcej, tylko nie zdecydował
się, na czym mu bardziej zależy. Zapewne wydaje mu się, że pisząc fikcję, można
czytelnikowi wmówić wszystko. Można, ale nie każdemu.