środa, 27 grudnia 2017

Paulina Świst „Prokurator” Ocena: 3/6



I TYLKO TEN SEKS
No i mamy wreszcie autorkę, która proponuje nam nowy w Polsce gatunek: seks-kryminał.

W umiejętności konstruowania fabuły i budowania napięcia niewiele da się Paulinie Świst zarzucić, narracja prowadzona jest równolegle, z punktu widzenia dwójki bohaterów, co zwiększa tempo i daje bardzo ciekawy efekt. Są zwroty akcji, wiarygodna intryga, dobrze naszkicowane, zgodne z realiami tło, pełnokrwiści bohaterowie. Zakończenie ani zaskakuje, ani nie zaskakuje, czytało się lepsze, ale i takie może być. Dramaturgicznie książka jest więcej niż poprawna i zasługiwałaby właściwie na wyższą ocenę. I tylko ten seks…

Już-już akcja się rozkręca, a tu bohaterowie, zamiast tropić przestępców wyskakują na małe bara-bara. Już-już by się chciało dowiedzieć, co dalej, a tu przerwa na igraszki nad jeziorem. Intryga kryminalna zostaje rozwiązana, powieść właściwie się kończy, ale zostajemy z bohaterami na dłużej, bo przecież jeszcze musi być seks. Jak czytam te dosłowne opisy jak to on w nią, a potem ona na nim, i odwrotnie, o braniu do ręki, w usta i co tam jeszcze, to mam ochotę schować się pod stołem.

Żeby było jasne – do seksu mam podobny stosunek, jak do francuskiej kuchni. Wolę testować na żywo. Nie wkurzam się na seks w literaturze w ogóle, od literatury popularnej nie wymagam zaś subtelności na miarę Philipa Rotha. No, ale – bez przesady. Naprawdę, czy trzeba się imać każdej metody, aby przyciągnąć czytelnika? Zawsze jest ryzyko, że jednego się przyciągnie – a drugiego odrzuci.

Ta książka jest dla tych, którzy zamiast sami gotować, wolą sobie popatrzeć w telewizorze na Karola Okrasę. Smacznego.

środa, 20 grudnia 2017

Camilla Läckberg „Czarownica” Ocena: 5/6



CZAROWNICA Z FJÄLLBACKI
Muszę się przyznać, że Camillę Läckberg traktuję trochę „po znajomości”, chociaż znam ją, oczywiście, tylko z jej książek. Z cyklem o Fjällbace zaprzyjaźniłam się tak mocno, że przymykam oko na wszystkie niedociągnięcia, ciesząc się, że mogę znów pobyć przez chwilę z bohaterami, których lubię i dobrze znam. Na tym chyba polega fenomen Camilli Läckberg i tak duża popularność jej książek na całym świecie. Autorka wie, jak w atrakcyjny sposób połączyć solidną powieść obyczajową z ciekawą, świetnie przemyślaną kryminalną intrygą, jak wyważyć proporcje ukazując losy całkiem zwyczajnych bohaterów z jednej strony i pogmatwane koleje życia przestępców z drugiej. Życiowe historie zwykłych bohaterów też bywają powikłane, co tylko sprawia, że obserwujemy ich z jeszcze większą ciekawością, wsiąkając na amen w klimat tylko z pozoru sielskiej i anielskiej, prowincjonalnej Fjällbacki.

Co w „Czarownicy” trochę jednak uwiera – to zbyt wiele osób zamieszanych w zbrodnię. Zabójstwa w ogóle są dwa, i to bliźniacze (w obydwu przypadkach ofiarami są czteroletnie dziewczynki) - jedno współczesne, drugie sprzed trzydziestu lat, więc postaci dramatu jest więcej niż zazwyczaj, dlatego też trochę się mylą i dosyć późno zaczynamy się orientować kto jest kim.

Zupełnie niepotrzebnie rozdmuchany jest też wątek uchodźców. Rozumiem, że poprawność polityczna, i że cel szczytny (integracja, walka z ksenofobią itd.), ale powieści to tylko szkodzi, bo czytelnik ma wrażenie, że temat został tu wciśnięty na siłę. Obecność uciekinierów z Syrii dla przebiegu kryminalnej intrygi nie ma żadnego znaczenia, więc gdyby skrócić ten wątek o połowę, akcja nabrałaby tempa, a lokalny koloryt też by na tym nie ucierpiał.

W pierwszym odruchu nieprzekonujący wydał mi się również pomysł powiązania współczesnej akcji z siedemnastowieczną historią o polowaniu na czarownice. Opowieść o skrzywdzonej kobiecie, która ponosi okrutną karę, nie popełniając żadnego przestępstwa i będąc bez winy, nie dała mi jednak spokoju. Chodziła za mną jeszcze przez kilka dni, nie pozwalając w nocy spać. Skoro autorce udało się uzyskać taki efekt, to nie ma rady - muszę zmienić zdanie. Camilla Läckberg ma rację. Raz popełnione zło będzie się mścić, aż do skutku, do wyrównania krzywd. Lepiej chyba uznać mistrzostwo autora, niż oskarżać go o czary.

poniedziałek, 11 grudnia 2017

Igor Brejdygant „Szadź” Ocena: 3/6



PANI KOMISARZ ŚNI
W powieściach kryminalnych najbardziej irytuje mnie brak logiki.

„Szadź” dobrze się zaczyna, wciąga, dynamicznie rozwija, autor nie ma kłopotów z budowaniem napięcia i wielowątkowej dramaturgii (z punktu widzenia detektywa, mordercy i ofiary). Co z tego, kiedy przychodzi w końcu czas na wyjaśnienie intrygi – i wtedy wszystko zaczyna się sypać.

Zupełnie nieprawdopodobny jest punkt wyjścia. Seryjni, psychopatyczni zabójcy, którzy bawią się z policją podrzucając ślady, zazwyczaj swoje zbrodnie mają precyzyjnie dopracowane. Morderca z „Szadzi” psychologicznie nie odbiega od tego schematu, a jednak planuje serię zbrodni nie mając absolutnie żadnej gwarancji, że śledztwem zajmie się akurat ta policjantka, na której mu właśnie zależy. Cała przemyślna konstrukcja nie miałaby przecież najmniejszego sensu, gdyby sprawa dostała się komuś innemu. Przypadek ma prawo pojawić się raz, ale ciąg przypadków – to już jest nieudolność autora.

Postać głównej bohaterki – komisarz Agnieszki Polkowskiej wymyślona została chyba na zasadzie „poszukajmy kogoś, kogo jeszcze w tym biznesie nie było”. I tak mamy detektywa – lesbijkę. W porządku, to mogłoby być ciekawe, ale nie jest, bo autor potraktował orientację bohaterki jako ciekawostkę obyczajową, zupełnie pomijając wpływ odmienności seksualnej na psychologię postaci. Cały wątek z córką - zgoda bohaterki na brak kontaktów dzieckiem przez 18 lat (bo bogobojny ojciec nie pozwala na kontakty z matką – lesbijką) - jest wyciągnięty z lamusa i kompletnie niewiarygodny, biorąc pod uwagę, że wszyscy mieszkają w tym samym miasteczku.

Wybór Skarżyska na miejsce akcji – ośrodka, w którym prowadzone jest śledztwo - chyba również dokonał się na zasadzie „zobaczmy, gdzie na mapie zatrzyma się końcówka długopisu”, bo realiów życia na prowincji, a tym bardziej w tym konkretnym mieście w powieści nie ma za grosz.

Komisarz Polkowska na trop serii morderstw wpada bardzo szybko, bo jej metody dedukcji są tak fenomenalnie doskonałe, że Sherlock Holmes mógłby jej pięty lizać. Do tego jeszcze, podobnie jak morderca, co chwila otrzymuje prezenty od losu. Do tego stopnia nawet, że przełomową dla śledztwa informację pozyskuje we śnie. Tak! Przyśniła jej się kobieta, która naprowadza na trop mordercy! Przyznam, że w tym momencie, przestałam spodziewać się po „Szadzi” czegokolwiek sensownego, doczytałam jednak do końca, z nadzieją, że może jednak moje przewidywania okażą się błędne.

Niestety, sprawdziły się co do joty. Po drodze do finału nasza wspaniale dedukująca pani komisarz okazuje się totalną blondynką, ruszając na akcję samodzielnie, bez wsparcia kolegów. Ale to wszystko dla was, drodzy czytelnicy, żebyście mieli kawałek thrillera i mogli się o nią trochę pomartwić.

Zakończenie „Szadzi” was nie zaskoczy – będzie dokładnie takie, jakie chcielibyście, żeby było. Zaskoczy was jednak niefrasobliwość autora, któremu tak bardzo zależy, abyście dostali to, co chcecie dostać, że zupełnie nie dba o wyjaśnienie, jakim cudem się to udało.

Chyba znowu się pani komisarz coś przyśniło.