czwartek, 30 stycznia 2020

Jørn Lier Horst „Ukryty pokój” Ocena: 2/6


OPOWIEŚCI Z REPUBLIKI BANANOWEJ
Zawsze myślałam, że ostatnimi czasy Norwegia stoi cywilizacyjnie wyżej niż Polska. Tymczasem czytam historię, która niby dzieje się w Norwegii, ale powinna rozgrywać się w jakiejś republice bananowej.

Prokurator generalny zleca śledztwo szeregowemu policjantowi z pominięciem wszelakich procedur. W domu zmarłego nagle na zawał polityka zostają znalezione kartony, w których leżą sobie dolary, funty i euro o wartości, w przeliczeniu, około trzydziestu pięciu milionów (!!!) złotych. Prokurator nakazuje policjantowi: zrób pan z tym coś i dowiedz się skąd on to miał. Policjant zabiera więc paczki z forsą do własnego domu, w którym nie ma nawet zainstalowanego alarmu (zakłada potem; alarm instalują mu od ręki, w godzinę, co może jednak oznaczać, że moja wstępna refleksja o wyższości cywilizacyjnej Norwegii była skądinąd słuszna, chociaż skłaniam się ku tezie, że to tylko efekt nieposkromionej wyobraźni autora). Oczywiście, od razu wiem, dlaczego detektyw robi coś tak idiotycznego – żeby potem ktoś mu te pieniądze mógł ukraść (to nie spoiler, nawet ćwierćinteligent by to załapał, a czytelnicy kryminałów mają podobno inteligencję na poziomie przynajmniej średnim).

To moje pierwsze spotkanie z autorem, i znów, tak jak w przypadku Simona Becketta, trafiam na niewypał. Tym razem, na szczęście autor nie zdradza, co wydarzyło się w poprzednich odcinkach, ale już sam absurdalny punkt wyjścia nastawia mnie do niego mało przychylnie. Dalej akcja jakoś się toczy, ale w pewnym momencie okazuje się, że wszystko to, do czego ekipa doszła już na wstępie, potwierdza się. Nie ma żadnych zwrotów akcji (z wyjątkiem kradzieży, zaanonsowanej już na początku umieszczeniem forsy w idiotycznym miejscu), a zakończenie zupełnie mnie nie przekonuje. Detektyw nie przedstawia żadnego dowodu, że tak działo się naprawdę, muszę mu uwierzyć na słowo, a nie robię tego z zasady, bo autorom kryminałów nigdy nie ufam.

„Ukryty pokój” to dwunasta powieść z serii o detektywie Wistingu. Niestety, również w przypadku tego autora potwierdza się moja obserwacja, co do „wypalenia” uznanych twórców. Grisham, Krajewski, Pérez-Reverte, Beckett, Horst, Nesbø, Läckberg, Gerritsen mają swoje wierne grono fanów, którzy kupią każdą ich książkę, więc po co się wysilać. Nowych, niestety, w ten sposób nie zdobędą, a starzy mogą się znudzić.

Dlatego właśnie lubię czytać debiuty. Miło jest czasem wyłowić perełkę.

środa, 22 stycznia 2020

Robert Małecki „Wada” Ocena: 1/6


CZARNE CHMURY
Co byście zrobili, gdyby przyjaciel dał wam do oceny swoją naprawdę źle napisaną powieść? Nie wystarczyłoby się wymigać mówiąc - pierwszy rozdział trochę się dłuży, albo - weź i wytnij parę scen z żoną, bo niepotrzebne. Można by tylko powiedzieć - wiesz, stary, tę książkę to właściwie trzeba by napisać od nowa. Żaden z długiej listy przyjaciół, którym Robert Małecki złożył gorące podziękowania za pomoc przy pisaniu tej powieści nie odważył się na coś takiego. Nawet to rozumiem. Sama chyba też nie miałabym serca, gdyby chodziło o bliską mi osobę. Na szczęście, nie przyjaźnię się z autorem, więc mogę napisać to, czego nie powiedzieli mu przyjaciele.

Chwaliłam niedawno Roberta Małeckiego przy okazji „Skazy”, że tak ładnie rozwija się twórczo, a tymczasem moje zachwyty były przedwczesne. Po lekturze „Wady” mam wrażenie, że autor cofnął się w rozwoju o lata świetlne.

Książka jest niemiłosiernie przegadana. Zaczęłam, niestety, słuchać audiobooka więc wszystkie dłużyzny wyszły jak szydło z worka. Płynący z głośnika stek niepotrzebnych przekleństw również nie pomagał w odbiorze. Nie pomagał też lektor, który co trzecie zdanie wzdychał.

Autor celebruje opisy nie mające żadnego wpływu na przebieg akcji, tak jakby płacili mu od słowa i za wszelką cenę musiał nadmuchać objętość. To się nie sprawdza w kryminale. Czasem opisy budują klimat, ale Małecki używa wciąż tych samych, zgranych motywów i sformułowań, i to jest niestrawne w tak dużym natężeniu. „Smagały go gorące podmuchy niespokojnego wiatru. W oddali na nieboskłonie dostrzegł zwarte pola czarnych chmur”. „(…) z plaży przegoniły ich zbierające się nad jeziorem kłębowiska ciężkich stalowych chmur. Porywisty wiatr wyginał gałęzie drzew i krzewów, szarpał przybrzeżną trzciną”. „W zniekształconej powierzchni wody odbijały się ciemne chmury”. „(…) pierwsze grube krople deszczu uderzyły o granatową plandekę przyczepy. Tuż obok złowrogo zaszumiały drzewa”. „(…) uczucie to wzmagał silny wiatr, który gnał czarne chmury nad opustoszałe, gotowe na kolejną ulewę miasto”.

W celu uatrakcyjnienia fabuły autor wprowadza tak pożądane ostatnio przez wydawców sceny bara-bara. Już słyszę w głowie głos redaktora: więcej seksu, Małecki, więcej seksu! Jednak ekscesy seksualne Moniki Skalskiej mają taki sam wpływ na akcję, jak opisy przyrody - są tylko zapychaczami.

Wątek z nowym policjantem który, oczywiście przypadkowo, ginie w wypadku samochodowym nie ma żadnego uzasadnienia. Opóźnienie śledztwa o kilka dni nic nie zmienia, pozostali policjanci i tak w końcu dowiadują się tego samego. Gdyby chociaż to nie był wypadek, tylko na przykład ktoś się chciał go pozbyć. Albo gdyby z powodu wyrzutów sumienia za tę śmierć, Gross naprawdę odszedł z policji. Ale nic z tych rzeczy. Wprowadzenie wątku, tylko po to, aby dorzucić komisarzowi kolejną traumę? Po co? I tak ma ich wystarczająco dużo.

Książka roi się od błędów rzeczowych, które powinna wyłapać redaktorka. Robert Małecki zamiast składać jej podziękowania za dobrą robotę, powinien złożyć reklamacje. Dwa lata po zdarzeniu ktoś złożył anonimowy donos, że pod dom zaginionej kobiety podjeżdżał czerwony polonez. Policja odnalazła samochód i uznała, że to nie mógł być ten polonez, ponieważ samochód nie wyjeżdżał z garażu, i przez trzy tygodnie zbierał na masce kurz. Tylko, że zdarzenie miało miejsce dwa lata wcześniej, więc jakie znaczenie może mieć trzytygodniowy kurz?

Najwięcej błędów pojawia się w wątku harcerskim, który w ogóle jest tutaj ni przypiął, ni przyłatał. Równie dobrze wszystko mogło rozegrać się na kolonii albo zwykłym obozie, albo gdziekolwiek. Jeśli już jednak osadza się akcję w tak charakterystycznym środowisku, wypadałoby cokolwiek o nim wiedzieć. Jeśli przeczyta tę książkę ktoś, kto miał coś wspólnego z harcerstwem, włosy staną mu na głowie, i to bynajmniej nie z tego powodu, że każdy występujący tu harcerz to czarny charakter - albo gwałciciel, albo oszust, albo morderca. Na obozach harcerskich nie używa się słowa „opiekun”. Są funkcje: komendant, drużynowy, oboźny, zastępowy. Komisarz Gross, gdy pojechał na obóz, na pewno został o tym poinformowany. Autor już nie. Pięćdziesięcioletni harcmistrz pełni na tym obozie funkcję skarbnika? Chyba kwatermistrza, bo to on trzyma kasę. Autor z uporem używa też sformułowania „koszula harcerska”. Koszule to były w ZSMP albo HSPSie (jeśli pamiętacie jeszcze, co to było). W harcerstwie są mundury, mundurki, ewentualnie bluzy od mundurów. A lilijka, to lilijka, a nie harcerska przypinka.

Najgorsza jest jednak sama intryga – wymyślona na kolanie, ledwie zafastrygowana. Stąd pewnie te zapychacze. Łatwiej wsadzić dwie strony opisu klejenia modelu motocykla, niż wymyślić, jak sensownie poskładać wszystko do kupy. Przypadek goni przypadek, a rozwiązanie intrygi jest pełne absurdów, jeszcze gorszych niż u Mroza. Ale Mróz przynajmniej mniej przynudza.

Słaby jest już punkt wyjścia. Komisarz Gross znajduje zakrwawiony w środku namiot i od razu wie, że popełniono w nim morderstwo. Nie ma trupa, narzędzia zbrodni, zabójcy, a komisarzowi nawet nie przyjdzie do głowy, żeby sprawdzić, czy to nie jest na przykład krew oprawianego w tym namiocie jelenia. Jasnowidz, po prostu. Prokurator oczywiście nie chce wszczynać śledztwa, i słusznie, ale jest tak wredny i mówi takim językiem, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że to zły prokurator jest.

Zaraz potem, odchodzący na emeryturę, schorowany policjant przekazuje Grossowi teczki ze swoimi nierozwiązanymi sprawami sprzed wielu lat, no i oczywiście sprawa z jednej z teczek musi wiązać się z domniemanym morderstwem. No cóż za fantastyczny zbieg okoliczności!

Dalej jest jeszcze gorzej, ale tu już nie obejdzie się bez spoilerów. Uwaga! Jeśli macie zamiar przeczytać tę książkę, tu musicie przerwać!

Osiemnastoletnia harcerka zostaje zgwałcona na obozie przez swojego o dziesięć lat starszego chłopaka i zaraz biegnie na skargę do harcmistrza „skarbnika” z obozu, tak się składa tatusia chłopaka. Tatuś opieprza synka, ale dziewczynie to za mało. Pała żądzą zemsty i najpierw wypisuje się z harcerstwa, jakby to harcerstwo było winne, że się zadała z niewłaściwym facetem, a potem daje się wciągnąć w intrygę, która doprowadza do śmierci chłopaka. „Gwałt niech się gwałtem odciska”, ale dobrze, to jeszcze kupuję. Ale dlaczego dziewczyna, która chciała swojego chłopaka „tylko nastraszyć” wzięła ze sobą młotek? Młotkiem chciała straszyć dryblasa? I dlaczego na tę akcję ubrała się w mundur harcerski??? Chyba, żeby zgubić lilijkę i podrzucić autorowi pomysł jak powiązać zupełnie nie wiążące się ze sobą wątki. Dlaczego zamiast wyrzucić ten zakrwawiony mundur, schowała go do wersalki w domu swojego ojca? Dlaczego druga kobieta, która jest mózgiem tej operacji wymyśla skomplikowaną akcję z przebierankami, skoro później jej własny chłopak (inny niż ten, którego zabito) zgłasza policji, że znalazł zakrwawiony namiot? Jest jeszcze wiele takich „dlaczego”, a odpowiedź zawsze ta sama – dlatego, że autorowi nie chciało się wymyślić lepszego rozwiązania.

Wątek z przeszłości. Koniec lat osiemdziesiątych, schyłkowa komuna. Chłop wpada na pomysł, żeby sprzedać (!) swojego pierworodnego (!) syna koledze, który nie może mieć dzieci. Żona oczywiście się sprzeciwia, więc „przypadkiem” zostaje zabita. Potem chłop przy pomocy kolegi, który chciał kupić dziecko zakopuje ciało żony przed progiem własnego domu. A potem spokojnie żyje sobie w tym domu przez trzydzieści lat, samotnie wychowuje córkę i spokojnie patrzy, jak kolega, tak się składa, że to nasz znajomy harcmistrz z obozu (mała ta Chełmża), wychowuje jego syna, a przed wszystkimi udaje rozpacz z powodu utraty dziecka i żony. Chłop jest na tyle łebski, że co roku zgłasza się na policję i dopytuje jak tam śledztwo w sprawie zaginięcia jego żony i syna.

A teraz - uwaga! - policjant, ten który odszedł na emeryturę i przekazał Grossowi teczki, dobrze wie, że żona chłopa nie żyje i przez kilkanaście lat godzi się na tę farsę! O wszystkim wiedzą też sąsiedzi, ale trzymają gębę na kłódkę, chociaż córka zamordowanej kobiety przeżywa katusze i usiłuje dowiedzieć się, co stało się z jej matką i bratem. A potem – znowu uwaga! – jak już szczęśliwie znajduje brata (zupełnie przypadkiem to przybrany syn naszego harcmistrza skarbnika z obozu), to postanawia go zabić, żeby nie musiała się z nim dzielić majątkiem po ojcu. No brazylijska telenowela, po prostu!

I wreszcie rozwiązanie zagadki, czyli absurd totalny. Facet dostaje w głowę młotkiem, traci w namiocie tyle krwi, że Gross jest przekonany, że po czymś takim nie można przeżyć, dlatego wszczyna śledztwo w sprawie zabójstwa, a okazuje się, że nasz gość jest jakimś cyborgiem. Nie dość, że dochodzi do przytomności i wydostaje się z namiotu, to jeszcze przez kilka kilometrów wędruje do swojego domu, żeby zamknąć się na klucz i tam umrzeć. Cudne! Nie prościej było udać się do szpitala?

I to już jest ten poziom absurdu, którego kompletnie nie potrafię zaakceptować. Fantastyki nie czytam, a więc obawiam się, że z Robertem Małeckim nie będzie mi już po drodze.

sobota, 11 stycznia 2020

Simon Beckett „Zapach śmierci” Ocena: 3/6


GDY AUTOR SAM ZNIECHĘCA
To nie był najlepszy pomysł, żeby na pierwsze spotkanie z autorem wybrać jego najnowszą książkę.

Nareszcie wiem, dlaczego tak mnie wkurzają niedokończone wątki. Właściwie, już wcześniej wiedziałam, ale teraz mogę wam przedstawić dowód czarno na białym. Zaczęłam od końca i teraz nie mam żadnej motywacji, żeby przeczytać wcześniejsze książki autora.

Skoro w „Zapachu śmierci” Beckett wyjaśnił, co stało się z jego żoną i córką, to nie będę przecież sięgać po powieść, która tego wątku dotyczy, jeśli dobrze wiem, jak się skończy.

Skoro autor powiedział mi, że w poprzednich odcinkach bohater dostał nożem w brzuch i przeżył, a sprawca uciekł i zapadł się pod ziemię, ale właśnie powrócił w najnowszym odcinku, to czytanie części dotyczącej nożownika nie ma najmniejszego sensu. Czy jest tu ktoś, kto lubi spoilery?!

Autorzy! Szanujcie czasem swoich czytelników. Nie tylko tych już „złapanych”, ale też potencjalnie nowych.

A tak poza tym, to trochę mnie pan Beckett wynudził. Za dużo profesjonalnych opisów (z całym szacunkiem dla rzetelnej dokumentacji tematu antropologia sądowa), za mało suspensu, ciągnące się zakończenie. Całość przeciętna, można przełknąć, ale do pana Becketta już nie wrócę, z powodów, jak wyżej.

„Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Michał Rusinek "Niedorajda, czyli co nam radzą poradniki" Ocena 1/6


PAŁA MOTYWACYJNA
W pierwszej chwili pomyślałam, że za taką okładkę jej projektant powinien zostać przejechany walcem. Tytuł jest tak nieczytelny, że nawet Sherlock Holmes nie dałby rady go rozszyfrować. Gdy zagłębiłam się w lekturę doszłam jednak do wniosku, że grafik ów zrobił jednak autorowi przysługę. Pod wizerunkiem Michała Rusinka znajduje się bowiem podpis „niedorajda”. Gdyby tytuł dało się przeczytać, skojarzenie, że dotyczy on bezpośrednio osoby na portrecie nasunęłoby się samo. Nasunęło się i tak, niestety, ale dopiero po lekturze.

„Niedorajda…” to kontynuacja świetnych „Pypci na języku”. Tym razem widać jednak, że autorowi kompletnie wyczerpały się pomysły i goni w piętkę. Pomysł na felieton polega na tym, że autor przytacza całą masę cytatów zaczerpniętych z różnych poradników i innych źródeł, a potem bezlitośnie je krytykuje, wytykając, dlaczego jego zdaniem są niepoprawne, idiotyczne i śmieszne. Cytaty owszem, zabawne, dobrze dobrane, ale komentarze już niekoniecznie. Rusinek wyraźnie stracił polot. Jego uwagi są tak wymęczone, tak przekombinowane, że zupełnie nieśmieszne. Kudy im do lekkości i subtelności „pypci na języku”.

Problem z „Niedorajdą…” polega na tym, że autor skierował tę książkę nie do swojego czytelnika. Czytelnik Rusinka jest względnie inteligentny (raczej). Czytelnik cytowanych poradników nie dorasta czytelnikowi Rusinka do pięt. Dlaczego czytelnik Rusinka ma brnąć przez stosy idiotyzmów, do których nigdy by nie zajrzał? Tylko dlatego, że Rusinek postanowił się nad nimi popastwić? Słabe to.

W odbiorze książki mnie przeszkadza również forma. Autor/narrator wyraża się o sobie w liczbie mnogiej. My, z Bożej łaski Rusinek uważamy… (dosłownie tak autor na szczęście nie napisał, to tylko moja złośliwość). Od tego teksty nie robią się mądrzejsze, ale wszystko zależy od poczucia humoru, może kogoś to bawi.

Wybór cytatów dokonany przez autora jest trafny i chętnie przeczytałabym je soté na jakiejś satyrycznej stronce. Po co mi jednak przefajnowane komentarze, kiedy sama widzę, że cytaty są śmieszne i dobrze wiem, dlaczego są głupie. Autor powtarza się i popada w tę samą manierę, co autorzy źródłowi. Gdybym wzięła pod lupę jego komentarze, mogłabym tak samo się wyzłośliwiać. Ale nie chce mi się, bo w przeciwieństwie do autora nie odebrałam za książkę, a wcześniej za felietony w „Gazecie” sutego honorarium.

Najbardziej przeraża mnie niefrasobliwość wydawnictwa „Agora” w traktowaniu prawa autorskiego. W książce znajdują się setki cytatów, jednak nigdzie nie podano ich autorów ani źródeł. Na miejscu autorów poradników wystosowałabym sążnisty pozew. Trochę forsy wpadnie, a jaka będzie reklama! Nieważne, co mówią, byle nie przekręcali nazwiska.

Już miałam podwyższyć ocenę za naprawdę zabawny rozdział o nagłówkach, ale w tym jedynym miejscu autor akurat podał źródło cytatów. Są to internetowe „Nagłówki nie do ogarnięcia”. Równie dobrze możecie więc zerknąć na tę stronę. Zamiast.

Przepraszam, panie Rusinku (za deklinację, oczywiście), ale tym razem pała. To jest ten motywacyjny rodzaj pały, którą stawia nauczyciel języka polskiego bardzo dobremu uczniowi widząc, że do odrobienia pracy domowej zupełnie się nie przyłożył. Stać go na dużo więcej, ale kompletnie nie chce mu się wysilać. 

Niechże panu się jeszcze chce! Proszę!