CZARNE CHMURY
Co byście zrobili, gdyby
przyjaciel dał wam do oceny swoją naprawdę źle napisaną powieść? Nie
wystarczyłoby się wymigać mówiąc - pierwszy rozdział trochę się dłuży, albo - weź
i wytnij parę scen z żoną, bo niepotrzebne. Można by tylko powiedzieć - wiesz,
stary, tę książkę to właściwie trzeba by napisać od nowa. Żaden z długiej listy
przyjaciół, którym Robert Małecki złożył gorące podziękowania za pomoc przy
pisaniu tej powieści nie odważył się na coś takiego. Nawet to rozumiem. Sama
chyba też nie miałabym serca, gdyby chodziło o bliską mi osobę. Na szczęście,
nie przyjaźnię się z autorem, więc mogę napisać to, czego nie powiedzieli mu
przyjaciele.
Chwaliłam niedawno Roberta
Małeckiego przy okazji „Skazy”, że tak ładnie rozwija się twórczo, a tymczasem moje
zachwyty były przedwczesne. Po lekturze „Wady” mam wrażenie, że autor cofnął
się w rozwoju o lata świetlne.
Książka jest niemiłosiernie
przegadana. Zaczęłam, niestety, słuchać audiobooka więc wszystkie dłużyzny
wyszły jak szydło z worka. Płynący z głośnika stek niepotrzebnych przekleństw
również nie pomagał w odbiorze. Nie pomagał też lektor, który co trzecie zdanie
wzdychał.
Autor celebruje opisy nie
mające żadnego wpływu na przebieg akcji, tak jakby płacili mu od słowa i za
wszelką cenę musiał nadmuchać objętość. To się nie sprawdza w kryminale. Czasem
opisy budują klimat, ale Małecki używa wciąż tych samych, zgranych motywów i
sformułowań, i to jest niestrawne w tak dużym natężeniu. „Smagały go gorące
podmuchy niespokojnego wiatru. W oddali na nieboskłonie dostrzegł zwarte pola
czarnych chmur”. „(…) z plaży przegoniły ich zbierające się nad jeziorem
kłębowiska ciężkich stalowych chmur. Porywisty wiatr wyginał gałęzie drzew i
krzewów, szarpał przybrzeżną trzciną”. „W zniekształconej powierzchni wody
odbijały się ciemne chmury”. „(…) pierwsze grube krople deszczu uderzyły o
granatową plandekę przyczepy. Tuż obok złowrogo zaszumiały drzewa”. „(…) uczucie
to wzmagał silny wiatr, który gnał czarne chmury nad opustoszałe, gotowe na
kolejną ulewę miasto”.
W celu uatrakcyjnienia
fabuły autor wprowadza tak pożądane ostatnio przez wydawców sceny bara-bara. Już
słyszę w głowie głos redaktora: więcej seksu, Małecki, więcej seksu! Jednak
ekscesy seksualne Moniki Skalskiej mają taki sam wpływ na akcję, jak opisy
przyrody - są tylko zapychaczami.
Wątek z nowym policjantem
który, oczywiście przypadkowo, ginie w wypadku samochodowym nie ma żadnego
uzasadnienia. Opóźnienie śledztwa o kilka dni nic nie zmienia, pozostali
policjanci i tak w końcu dowiadują się tego samego. Gdyby chociaż to nie był
wypadek, tylko na przykład ktoś się chciał go pozbyć. Albo gdyby z powodu
wyrzutów sumienia za tę śmierć, Gross naprawdę odszedł z policji. Ale nic z
tych rzeczy. Wprowadzenie wątku, tylko po to, aby dorzucić komisarzowi kolejną
traumę? Po co? I tak ma ich wystarczająco dużo.
Książka roi się od błędów
rzeczowych, które powinna wyłapać redaktorka. Robert Małecki zamiast składać
jej podziękowania za dobrą robotę, powinien złożyć reklamacje. Dwa lata po zdarzeniu
ktoś złożył anonimowy donos, że pod dom zaginionej kobiety podjeżdżał czerwony
polonez. Policja odnalazła samochód i uznała, że to nie mógł być ten polonez,
ponieważ samochód nie wyjeżdżał z garażu, i przez trzy tygodnie zbierał na
masce kurz. Tylko, że zdarzenie miało miejsce dwa lata wcześniej, więc jakie
znaczenie może mieć trzytygodniowy kurz?
Najwięcej błędów pojawia
się w wątku harcerskim, który w ogóle jest tutaj ni przypiął, ni przyłatał.
Równie dobrze wszystko mogło rozegrać się na kolonii albo zwykłym obozie, albo
gdziekolwiek. Jeśli już jednak osadza się akcję w tak charakterystycznym
środowisku, wypadałoby cokolwiek o nim wiedzieć. Jeśli przeczyta tę książkę ktoś,
kto miał coś wspólnego z harcerstwem, włosy staną mu na głowie, i to bynajmniej
nie z tego powodu, że każdy występujący tu harcerz to czarny charakter - albo
gwałciciel, albo oszust, albo morderca. Na obozach harcerskich nie używa się
słowa „opiekun”. Są funkcje: komendant, drużynowy, oboźny, zastępowy. Komisarz
Gross, gdy pojechał na obóz, na pewno został o tym poinformowany. Autor już
nie. Pięćdziesięcioletni harcmistrz pełni na tym obozie funkcję skarbnika?
Chyba kwatermistrza, bo to on trzyma kasę. Autor z uporem używa też
sformułowania „koszula harcerska”. Koszule to były w ZSMP albo HSPSie (jeśli
pamiętacie jeszcze, co to było). W harcerstwie są mundury, mundurki,
ewentualnie bluzy od mundurów. A lilijka, to lilijka, a nie harcerska przypinka.
Najgorsza jest jednak sama
intryga – wymyślona na kolanie, ledwie zafastrygowana. Stąd pewnie te
zapychacze. Łatwiej wsadzić dwie strony opisu klejenia modelu motocykla, niż
wymyślić, jak sensownie poskładać wszystko do kupy. Przypadek goni przypadek, a
rozwiązanie intrygi jest pełne absurdów, jeszcze gorszych niż u Mroza. Ale Mróz
przynajmniej mniej przynudza.
Słaby jest już punkt
wyjścia. Komisarz Gross znajduje zakrwawiony w środku namiot i od razu wie, że
popełniono w nim morderstwo. Nie ma trupa, narzędzia zbrodni, zabójcy, a
komisarzowi nawet nie przyjdzie do głowy, żeby sprawdzić, czy to nie jest na
przykład krew oprawianego w tym namiocie jelenia. Jasnowidz, po prostu.
Prokurator oczywiście nie chce wszczynać śledztwa, i słusznie, ale jest tak
wredny i mówi takim językiem, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że to zły
prokurator jest.
Zaraz potem, odchodzący na
emeryturę, schorowany policjant przekazuje Grossowi teczki ze swoimi
nierozwiązanymi sprawami sprzed wielu lat, no i oczywiście sprawa z jednej z
teczek musi wiązać się z domniemanym morderstwem. No cóż za fantastyczny zbieg
okoliczności!
Dalej jest jeszcze gorzej,
ale tu już nie obejdzie się bez spoilerów. Uwaga! Jeśli macie zamiar przeczytać
tę książkę, tu musicie przerwać!
Osiemnastoletnia harcerka zostaje
zgwałcona na obozie przez swojego o dziesięć lat starszego chłopaka i zaraz
biegnie na skargę do harcmistrza „skarbnika” z obozu, tak się składa tatusia
chłopaka. Tatuś opieprza synka, ale dziewczynie to za mało. Pała żądzą zemsty i
najpierw wypisuje się z harcerstwa, jakby to harcerstwo było winne, że się
zadała z niewłaściwym facetem, a potem daje się wciągnąć w intrygę, która
doprowadza do śmierci chłopaka. „Gwałt niech się gwałtem odciska”, ale dobrze,
to jeszcze kupuję. Ale dlaczego dziewczyna, która chciała swojego chłopaka
„tylko nastraszyć” wzięła ze sobą młotek? Młotkiem chciała straszyć dryblasa? I
dlaczego na tę akcję ubrała się w mundur harcerski??? Chyba, żeby zgubić
lilijkę i podrzucić autorowi pomysł jak powiązać zupełnie nie wiążące się ze
sobą wątki. Dlaczego zamiast wyrzucić ten zakrwawiony mundur, schowała go do
wersalki w domu swojego ojca? Dlaczego druga kobieta, która jest mózgiem tej
operacji wymyśla skomplikowaną akcję z przebierankami, skoro później jej własny
chłopak (inny niż ten, którego zabito) zgłasza policji, że znalazł zakrwawiony
namiot? Jest jeszcze wiele takich „dlaczego”, a odpowiedź zawsze ta sama –
dlatego, że autorowi nie chciało się wymyślić lepszego rozwiązania.
Wątek z przeszłości. Koniec
lat osiemdziesiątych, schyłkowa komuna. Chłop wpada na pomysł, żeby sprzedać
(!) swojego pierworodnego (!) syna koledze, który nie może mieć dzieci. Żona
oczywiście się sprzeciwia, więc „przypadkiem” zostaje zabita. Potem chłop przy
pomocy kolegi, który chciał kupić dziecko zakopuje ciało żony przed progiem
własnego domu. A potem spokojnie żyje sobie w tym domu przez trzydzieści lat,
samotnie wychowuje córkę i spokojnie patrzy, jak kolega, tak się składa, że to nasz
znajomy harcmistrz z obozu (mała ta Chełmża), wychowuje jego syna, a przed
wszystkimi udaje rozpacz z powodu utraty dziecka i żony. Chłop jest na tyle
łebski, że co roku zgłasza się na policję i dopytuje jak tam śledztwo w sprawie
zaginięcia jego żony i syna.
A teraz - uwaga! -
policjant, ten który odszedł na emeryturę i przekazał Grossowi teczki, dobrze
wie, że żona chłopa nie żyje i przez kilkanaście lat godzi się na tę farsę! O
wszystkim wiedzą też sąsiedzi, ale trzymają gębę na kłódkę, chociaż córka
zamordowanej kobiety przeżywa katusze i usiłuje dowiedzieć się, co stało się z
jej matką i bratem. A potem – znowu uwaga! – jak już szczęśliwie znajduje brata
(zupełnie przypadkiem to przybrany syn naszego harcmistrza skarbnika z obozu),
to postanawia go zabić, żeby nie musiała się z nim dzielić majątkiem po ojcu.
No brazylijska telenowela, po prostu!
I wreszcie rozwiązanie
zagadki, czyli absurd totalny. Facet dostaje w głowę młotkiem, traci w namiocie
tyle krwi, że Gross jest przekonany, że po czymś takim nie można przeżyć, dlatego
wszczyna śledztwo w sprawie zabójstwa, a okazuje się, że nasz gość jest jakimś
cyborgiem. Nie dość, że dochodzi do przytomności i wydostaje się z namiotu, to
jeszcze przez kilka kilometrów wędruje do swojego domu, żeby zamknąć się na
klucz i tam umrzeć. Cudne! Nie prościej było udać się do szpitala?
I to już jest ten poziom absurdu,
którego kompletnie nie potrafię zaakceptować. Fantastyki nie czytam, a więc
obawiam się, że z Robertem Małeckim nie będzie mi już po drodze.