piątek, 28 lutego 2020

Szczepan Twardoch „Królestwo” Ocena: 2/6


TRZY DO JEDNEGO
„Królestwo” ma tylko jedną przewagę nad „Królem”  – nie ma w nim kaszalotów (recenzja tu: https://www.czytacz.pl/2016/10/normal-0-21-false-false-false.html ).

Zastanawiam się, jaki sens miało napisanie tej książki i nie przychodzi mi do głowy nic innego, niż klasyczny powód merkantylny: produkt wyjątkowo dobrze się sprzedał, więc grzechem by było zarobić na sequelu. Zarobić na „Królestwie” chyba jednak nie było tak łatwo, jak na „Królu”. Na jednym z portali książkowych część pierwszą oceniło po przeczytaniu kilka tysięcy czytelników, zaś część drugą - trzy razy mniej osób.

Powody tak drastycznego spadku zainteresowania mogą być dwa. Albo popularność „Króla” została sztucznie nadmuchana i ktoś zawiedziony tą powieścią nie nabrał ochoty na kontynuację, albo rozeszło się pocztą pantoflową, że „Królestwa” nie warto czytać.

A „Królestwa” nie warto czytać z kilku powodów.

Autor zaczął pisać tę książkę chyba nie mając pojęcia, o czym ona będzie, i tak mu już do końca zostało. Pisał sobie i pisał, wyrzucał setki niepotrzebnych słów, zapewne wciąż mając nadzieję, że przyjdzie natchnienie i problem rozwiąże się sam, ale natchnienie nie przyszło. I tak czytamy niekończące się opisy Ryfki błąkającej się w ruinach, chociaż już po kilku stronach mamy doskonałe rozeznanie w sytuacji. Jak się nie wie o czym pisać, to dlaczego nie wrzucić jako zapychacza całej listy żołnierzy (wymienionych z imienia i nazwiska!) z batalionu Jakuba w kampanii wrześniowej, z informacją, kto go znał sprzed wojny, a kto nie, i dlaczego. Żadna z tych osób nie odgrywa potem w powieści najmniejszej roli. Więcej niż połowa książki to takie właśnie zapychacze niewiadomopoco.

W „Królestwie” nie ma ani jednej wiarygodnej, pełnokrwistej postaci. Jakub Szapiro jest tylko kukłą w tle. Ryfka i Dawid są irytująco nijacy i bezbarwni. Szczepan Twardoch nie zrobił nic, bym mogła ich polubić. Rozumiem, że mógł to być artystyczny zabieg, bo w końcu nie każdy bohater musi budzić sympatię, ale autor nie wskrzesił we mnie również żadnych innych odruchów. Stworzył postaci, które ani mnie grzeją ani ziębią, ze wskazaniem na to drugie. Nie współczuję im, choć może powinnam, biorąc pod uwagę ogrom nieszczęść, jaki na nie spada. Buta bohaterów wywołuje odczucie, że sami sobie zasłużyli na ten los. Jeżeli przy każdej okazji Żydzi podkreślają, jak bardzo nienawidzą Polaków, to jak mogą od Polaków wymagać, aby nie odpłacali się tym samym? Albo żeby Polacy ryzykowali dla nich życiem? Nie wiem czy o taki właśnie efekt autorowi chodziło, ale do spadku nastrojów antysemickich w Polsce raczej się ta książka nie przysłuży.

„Królestwo” dużo mniej daje, niż obiecuje. Dawid Szapiro już w pierwszym zdaniu oznajmia: „Spotkałem w życiu wielu złych ludzi, ale nie spotkałem nikogo gorszego niż mój ojciec.” Po takim wstępie, przez cały czas czekam, aż autor mi w końcu wyjaśni, o co chodzi. Tak mocna jest wartość emocjonalna tego zdania. Nastawiam się, że to będzie opowieść o niewiemjakich zbrodniach. A tu nic. Okazuje się, że syn nienawidzi ojca z takich powodów, że naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, że w czasie wojny nie spotkał większego drania. Jakub za mało czasu poświęcał synowi w dzieciństwie. Jak żona go rzuciła, to bez walki pozwolił jej odejść razem z dziećmi. Był policjantem w gettcie, bo jakoś trzeba było zarabiać, jednak nic nie wiemy o tym, żeby komuś specjalnie zaszkodził, bo szybko z tej funkcji zrezygnował. Skąd więc ta wzgarda i nienawiść?

W powieści nie ma żadnej dramaturgii. Suspens nie istnieje. A jak ma istnieć, skoro nie ma ani jednej osoby, której można by kibicować?

Nie przekonuje mnie też zabieg formalny polegający na uczynieniu narratora w pierwszej osobie wszechwiedzącym (boski punkt widzenia). To niepotrzebne efekciarstwo, które tylko zmniejsza wiarygodność opowieści. Jeśli czytam narrację prowadzoną z punktu widzenia dziesięcioletniego chłopca, to naprawdę trudno mi uwierzyć w dorosłe przemyślenia, nawet, jeśli mam świadomość, że wspomnienia spisywane są przez trochę starszego Dawida. Nadanie bohaterom rysu - ja wiem wszystko, wszystko rozumiem i przenikam mym umysłem - jeszcze bardziej odrealnia te postaci i sprawia, że im nie ufamy.

Książka nie wnosi też nic nowego w zakresie wiedzy historycznej. Człowiek po maturze, jako tako otrzaskany z historią, wszystko to, o czym pisze Twardoch powinien już wiedzieć, jeśli nawet nie ze szkoły, bo nie chciało mu się czytać Borowskiego, Nałkowskiej czy Szpilmana, to chociażby z setek filmów, które utrwaliły obraz wojny w kulturze masowej.

Naprawdę, nic się nie stanie, jeśli tej akurat książki nie przeczytacie.

poniedziałek, 24 lutego 2020

Steve Cavanagh „Trzynaście” Ocena: 2/6


MĘŻCZYZNA POTRZEBNY OD ZARAZ
„Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy”. Gdybym chciała potraktować poważnie tę złotą myśl Leszka Millera, musiałabym uznać, że Steve Cavanagh nie jest prawdziwym mężczyzną.

Bardzo nie lubię takich numerów, bardzo. Książka świetnie się zaczyna, akcja toczy się na najwyższych obrotach, a napięcie wciąż rośnie. Zarywam noc i czytam. Od razu czuję sympatię do głównego bohatera i odrazę do antagonisty, więc nie mam wątpliwości z kim trzymać. Już, już mam nadzieję, że odkryłam nowego, fajnego autora, że go pochwalę, jak to dorównuje Johnowi Grishamowi z jego wczesnych, najlepszych powieści, ale przychodzi do zakończenia i poskładania wszystkich wątków, a wtedy balon pęka. Syndrom Mroza.

Z powieści Grishama można uczyć się, jak działa system prawny w Stanach. Wiadomo, nie dość, że prawnik, to jeszcze skrupulatny researcher. Cavanagh, niby też prawnik, ale irlandzki, więc może dlatego sprawia wrażenie, jakby funkcjonowania amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości uczył się z powieści klasy B i do tego jeszcze bardzo nie chciało mu się odrabiać lekcji.

Do pewnego momentu wszystko wydaje się wiarygodne, jednak gdy autor odsłania kolejne rąbki tajemnicy, konstrukcja zaczyna się sypać. Ej, naprawdę w tych amerykańskich sądach pracują tacy idioci? Tak łatwo wszyscy przysięgli dają się manipulować, a wszyscy gliniarze idą na łatwiznę i nie chce im się przykładać do roboty? W jeden przypadek uwierzę. Uwierzę nawet w pięć. Ale w trzynaście?!

Po przeczytaniu dziewięćdziesięciu procent powieści zaczęłam odnosić wrażenie, że autor odjechał w kosmos. Taka scena w sądzie, na przykład. Policjanci przychodzą, aby dokonać aresztowania. Zamiast wyciągnąć blachę i po prostu powiedzieć: jesteś aresztowany, rzucają gościa na glebę i bez uzasadnienia przywalają mu w mordę, niczym antyterroryści przy ujęciu groźnego terrorysty. W sądzie, gdzie nie ma możliwości wniesienia broni. W sądzie, na oczach sędziego, agentów FBI i wielu innych świadków. W sądzie, gdzie wiadomo, że facet nie ucieknie. Wariaci jacyś czy samobójcy? Za taką akcję to nie tylko w Stanach się idzie do więzienia.

Książka od początku ma naprawdę wartką akcję, ale jej ostatnie dziesięć procent, to już rollercoaster. Wygląda to tak, jakby autor chciał w końcówkę wpakować trzy filmy akcji: z Bruce’m Willisem, Danielem Craigiem i Jean-Claudem Van Damme na raz. Litości, sam Willis by wystarczył. Co chwila nasz dzielny bohater dostaje w dupę i co chwila cudem udaje mu się uniknąć śmierci.

Tym razem nie będę spoilerować, żeby wyjaśnić absurdy zakończenia, bo mam do autora poważniejszy zarzut: zwyczajnie nas oszukał. Gdyby istniał jeszcze Klub Detektywów, z którego kiedyś wyrzucono Agatę Christie za złamanie zasad, to Cavanagh’owi też by powinni pokazać drzwi. Jedna z tych zasad brzmiała: „Nie można umyślnie wprowadzać czytelnika w błąd, stosując sztuczki inne niż te, których przestępca zasadnie używa wobec detektywa”.* Autor umyślnie wprowadził nas w błąd, stosując sztuczkę z zamianą ról. I po co? Dla jeszcze jednego, zupełnie niepotrzebnego zwrotu akcji? I tak w końcówce ich było za dużo. Jakieś wyczucie proporcji też trzeba mieć.

Nic więcej nie zdradzę, bo może jednak zechcecie przeczytać tę książkę. Przez dziewięćdziesiąt procent naprawdę fajnie się czytało. Nawet nie wiecie, jak żałuję, że nie do końca.

* S.S. Van Dine „Dwadzieścia zasad pisania powieści detektywistycznych”

wtorek, 18 lutego 2020

Wiesław Myśliwski „Ucho igielne” Ocena: 6/6


TARGOWANIE SIĘ ZE ŚMIERCIĄ
Do napisania tej recenzji zbierałam się prawie tak długo, jak do przeczytania powieści. Leżała sobie przez cały czas obok łóżka, na szczycie stosiku. Książki z niższych poziomów regularnie znikały, pojawiały się nowe, ale upychałam je pod spodem. „Ucho igielne” wciąż przypominało o sobie i upominało się swój czas.

Myśliwskiego nie wolno czytać w pośpiechu, na dziesięć minut przed zaśnięciem albo w przerwie między jednym kryminałem a drugim. Myśliwskiemu należy okazać przynajmniej tyle atencji, ile sam Mistrz okazuje swoim czytelnikom. Jeżeli jedną stronę tekstu cyzeluje się przez cały dzień, to trudno o większy dowód szacunku dla odbiorcy. Trzeba więc odpłacić się autorowi tym samym, czytać tak, aby dotarł każdy sens, aby móc zachwycić się każdym zdaniem.

Kłopot z Myśliwskim mogą mieć czytelnicy, którzy z racji młodego wieku nie będą w stanie dostrzec niuansów, tak oczywistych dla ludzi w wieku dojrzałym. Żeby docenić wszystkie treści, trzeba być już po tej drugiej stronie świadomości, którą najlepiej opisuje sformułowanie „już bliżej, niż dalej”.

Myśliwski sięga pamięcią głęboko wstecz, opisuje sytuacje, które zasłyszał lub zna z autopsji i dlatego jest do bólu wiarygodny. Mamy pewność, że ocieramy się o prawdę, a nie tylko o literacką kreację, chociaż pisarz mruga do nas okiem: „(…) prawdy nie powinno się podawać na tacy. Trzeba ją zawsze doprawić. Żeby tak rzec, trochę soli, trochę pieprzu. Prawda musi smakować. Z prawdą, jak ze złotem, ile musi przejść zabiegów, nim stanie się biżuterią.”

Z tej rady rzadko korzystają młodzi autorzy, umieszczający akcję swych książek w czasach, o których tylko słyszeli lub przeczytali w internecie. Wydaje im się, że kreacja może zastąpić prawdę. Myśliwski ma nad nimi jeszcze tę przewagę, że zdaje sobie sprawę z ulotności pamięci. W „Uchu igielnym” ten motyw, o wiele bardziej niż w poprzednich powieściach, wysuwa się na pierwszy plan.

„(…) człowiek nie jest w stanie sprostać swojej pamięci, a tym bardziej jej zmusić, aby pamiętała to, co by chciał. Pamięć zresztą służy w równym stopniu zapominaniu. I na szczęście. Gdyby musiało się pamiętać wszystko, cokolwiek się przeżyło, pamięć by rozsadziła człowieka. (…) gdybyśmy nie umieli zapominać, całe nasze życie płynęłoby w nas jak jakaś niewyobrażalna rzeka, która nie ma brzegów i płynie we wszystkich kierunkach.”

U Myśliwskiego nie znajdziecie wartkiej akcji i fabuły z jedną, wyraźną osią dramaturgiczną. Każda z powieści (zwłaszcza te ostatnie) to szereg anegdot powiązanych ze sobą osobą głównego bohatera. Każda z tych historii niesie jednak ogromny ładunek emocjonalny. Aż trzeba czasem na chwilę przerwać lekturę, aby dojść do siebie. Kiedy czytam jak matka bohatera szyje biało-czerwoną chorągiew z prześcieradła i wsypy, aby uczcić koniec wojny, po policzkach kapią mi łzy. Opisy powojennego biedowania, gdy trzech uczniów musiało korzystać z jednego łóżka przedstawione są z takim taktem i poczuciem humoru, że zaśmiewam się bez poczucia winy, że przecież powinnam raczej współczuć chłopakom.

Czytajcie Myśliwskiego, jeśli jesteście gotowi, by zmierzyć się z tematem odchodzenia. Żeby nie zanudzać w stylu „co autor chciał powiedzieć” po prostu oddaję mu głos:

„(…) może tak się umiera. Po prostu nie przyjdzie się, nie odpisze na list, nie podniesie się słuchawki telefonu.”

„Całe życie trzeba najpierw przeżyć, żeby móc się na nie powoływać.”

„Naprawdę żal mi pana, gdy pomyślę, że ta pańska młodość przeoblecze się kiedyś w moją starość”.

„Poza młodością cała reszta jest przymuszaniem się do życia, w najlepszym razie przyzwyczajeniem. Gdyby nie młodość, czym byśmy tę resztę karmili? Położyć tę całą resztę, choćby najdłuższą , na jednej szalce, a na drugiej nie tak wiele lat naszej młodości, młodość by z pewnością przeważyła. W najgorszym razie szalki by się zrównały. Być może to cały sens istnienia, przynajmniej według mnie.”

„(…) coś, co nie jest nazwane, nie istnieje. Nazwanie jest poznaniem. Potrzebujemy słów, jeśli chcemy wiedzieć. Prócz słów, jakie mamy inne możliwości, żeby wejrzeć w siebie, zrozumieć innych, wyobrazić sobie świat? Weźmy nadzieję, czym jest jeśli nie słowami? A sumienie, czy nie udręką zadawaną przez słowa? A nasze myśli bez słów, czy w ogóle są możliwe? A nasze uczucia pozbawione słów? Nasze sny bezsłowne?”

„Może samotność sami sobie zadajemy jako niezgodę na świat, w którym przyszło nam żyć? Może jej źródło kryje się w naszej bezbronności wobec tego świata? A może i wobec naszego losu, na który nie mamy wpływu?”

„Z czyjegoś życia też mogą płynąć dla nas pożytki. Kto wie, czy nie większe niż z naszego własnego. Nasze własne rozłazi nam się, gdy próbujemy je zebrać. Chyba że znajdziemy sobie jakiś stały punkt, z którego będziemy mogli patrzeć, jak się wokół nas obraca, niczym wokół osi, jak płynie, jak wyprzedza nas, jak cofa się przed nami, jak nas zwodzi, przyspiesza, zwalnia razem z kulą ziemską.”

„Spyta ktoś, a o cóż można targować się ze śmiercią? A chociażby o to, aby nam darowała przynajmniej tę najkrótszą chwilę, jaką można odczuć w sobie, abyśmy doznali samowiedzy, że umarliśmy. Dlaczego to inni mają za człowieka wiedzieć, że umarł? Nikt nie żył za niego, sam za siebie żył, a jego życie, to i jego śmierć. Dlaczego nie mógłby się jeszcze zdobyć choćby na westchnienie:
- Dobrze, że żyłem.”

Jeżeli jakimś cudem nie odkryliście jeszcze Myśliwskiego, radzę zacząć od „Widnokręgu”. Od razu zorientujecie się, czy to wasze klimaty, czy nie.

Czytajcie Myśliwskiego, gdy przyjdzie na was czas.

środa, 12 lutego 2020

Laura Lippman „Spalona słońcem” Ocena: 1/6


PRZEKRĘT TRZECIEJ ŚWIEŻOŚCI
Straszna cienizna.
Bestseller New York Timesa – przeczytałam na okładce. Tylko, to znaczy? Bestseller według czytelników tej gazety czy jej redaktorów? Czy według jej właścicieli, którzy mają układ z wydawnictwem, albo nawet w nim udziały? Nie doszłam o co chodzi, ale zaufanie do gazety uleciało bezpowrotnie.

Akcja dość ciekawie się zawiązuje. Przez pierwszą połowę jednak nic się nie dzieje, ale wielbicielki powieści "kobiecych" nie powinny narzekać. Thrillera wprawdzie nie widać, ale warstwa obyczajowa na razie wydaje się być w porządku, chociaż zachowanie głównej bohaterki jest lekko mówiąc kontrowersyjne.

Już mam zamiar odpuścić sobie dalszą lekturę, ale pada trup i w części drugiej coś wreszcie zaczyna się dziać. Kiedy jednak przychodzi pora, aby dowiedzieć się na czym polegał przekręt stulecia  szumnie anonsowany przez pół powieści, okazuje się, że to żaden przekręt stulecia, tylko szereg zbiegów okoliczności, które pomogły głupiutkiej bohaterce wyjść na prostą. I wtedy okazuje się również, że warstwa obyczajowa, która początkowo wydawała się być w porządku, teraz kompletnie się rozłazi. Gdy dowiadujemy się, jakie motywy kierowały bohaterką, jej zachowanie staje się niedorzeczne, idiotyczne wręcz i kompletnie niewiarygodne.


Nie musicie tego czytać, naprawdę. Wystarczy, że ja to dla was zrobiłam.



wtorek, 4 lutego 2020

Marcel Moss „Nie patrz” Ocena: 1/6


REKORD! REKORD! REKORD!
Po raz pierwszy trafiłam na książkę, która odrzuciła mnie już pierwszym akapitem:
„Nie dość, że zboczeniec, to jeszcze lamus. Dałeś się sponiewierać babie! Jesteś z siebie dumny? – przypadkowy komentarz przypadkowego internauty.”

W celach poznawczych (bo lubię wiedzieć dlaczego) postanowiłam rozebrać ten akapit na czynniki pierwsze.

„Nie dość, że zboczeniec…”
Czyli będzie o „odmiennościach” seksualnych, a ten temat kompletnie mnie nie interesuje.

„… to jeszcze lamus.” Zgodnie z definicją „Miejskiego słownika slangu i mowy potocznej” lamus to „klasowy odrzutek, zazwyczaj nie lubiany przez nikogo. Samotnik lub też trzymający się z innymi jego pokroju. Nie umie sam nic zrobić, wszystkiego się boi i jest słaby ze sportu. Dawniej nazywano takiego osobnika kujonem, ofermą, gamoniem, nieudacznikiem, niedojdą, mymłokiem, lalusiem czy też sierotą. Teraz noszą oni miano frajerów, ciot i również lamusów.”
No, jakoś średnio mam ochotę zagłębiać się w losy zboczeńca i lamusa.

„Dałeś się sponiewierać babie!”
Autor zapewne uważa, że niedowartościowane czytelniczki powinny poczuć jakąś satysfakcję z powodu sponiewierania osobnika męskiego, ale w moim przypadku taka reakcja jednak nie zachodzi.

„Jesteś z siebie dumny?” Absolutnie nie rozumiem, dlaczego rzeczony lamus miałby być dumny z tego, że został sponiewierany. Bezsensowne pytanie retoryczne, aby zaciekawić czytelnika? Nie nabieram się na takie chwyty.

„… przypadkowy komentarz przypadkowego internauty”. Zupełnie też nie widzę powodu, aby przypadkowe uwagi przypadkowych osób miały dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Ponieważ jednak zasadę ograniczonego zaufania stosuję do wszystkich, zwłaszcza do siebie, nie dowierzam intuicji i mimo wszystko czytam dalej:
„Dziś jestem psem.
Klęczę na czworaka w ciemnym chłodnym pomieszczeniu i nasłuchuję jej kroków. Każdy szelest drzew na zewnątrz sprawia, że się wzdrygam i jęczę jak wygłodniałe zwierzę wyczekujące z utęsknieniem powrotu pana, który napełni mu miskę. Podoba jej się to, że jestem bezbronny. Gnębienie mnie sprawia jej frajdę”.

I tak dalej, w ten deseń, aż do końca prologu, przez kilka tłustych stron. A nawet jeszcze gorzej, bo mamy bicie pejczem, maltretowanie psychiczne, miętoszenie penisa, stek wulgaryzmów i wszystko to, czego nawet nie chcielibyście sobie wyobrazić.

W trakcie lektury zamieniam się w „wygłodniałe zwierzę wyczekujące z utęsknieniem powrotu pana, który napełni mu miskę” i zaczynam toczyć pianę z pyska. Przerywam lekturę, kiedy zbiera mi się na wymioty. Autor może tam sobie być sadystą, ale ja nie czytam książek za karę. Moja pierwsza reakcja obronna była jednak prawidłowa. Chyba znów intuicja mnie nie zawiodła.

Zaglądam na portale czytelnicze i co widzę? Dziesiątki recenzentów uznało tę książkę za genialną! Tak, moi drodzy, ocena dziesięć gwiazdek to norma. Konta wielu zachwyconych recenzentów na LC są niedostępne bez specjalnych uprawnień, ale i tak widać, że ich biblioteczki składają się z jednej lub kilku książek. Jak się przeczytało tylko jedną książkę, i do tego własną, nic dziwnego, że uważa się ją za doskonałą.

Jeżeli tak dzisiaj mają wyglądać arcydzieła, to naprawdę pora umierać. Albo schować się gdzieś w najgłębszej piwnicy, czekać aż ktoś przyniesie michę z żarciem i przestać czytać książki.

Jeżeli się pomyliłam w ocenie, i ta powieść jest naprawdę godna uwagi, bardzo was proszę, dajcie mi o tym znać. Jeśli uda wam się doczytać tę książkę do końca, przekonajcie mnie, że było warto, i proszę, napiszcie dlaczego. Poważnie. Przecież recenzenci też mogą popełniać błędy, nie tylko autorzy.