POWIEŚĆ
TO NIE SERIALJako
scenarzysta „Czasu honoru” Jarosław Sokół sprawdził się znakomicie, dlatego też
wiele sobie obiecywałam po jego powieści. Akcja toczy się tuż po zakończeniu II
Wojny Światowej, w Świnoujściu – to już dobra rekomendacja. Juliusz Machulski
obiecuje na okładce, że będzie klimat jak z filmu „Prawo i pięść” – jeszcze
lepiej. Okazało się, że wyobrażałam sobie zbyt wiele. Rozczarowanie rosło z
każdą przeczytaną stroną. Sam klimat, to trochę za mało, żeby stworzyć
przekonującą opowieść. Od autora z takim doświadczeniem oczekiwałam
profesjonalizmu w konstruowaniu fabuły, a tymczasem czytałam tę książkę zgrzytając
zębami, ponieważ co chwila natrafiałam na szkolne błędy.
Najważniejsze,
co zawodzi w tej powieści – to dramaturgia. Długo musimy czekać na zawiązanie
akcji, ponieważ autor rozpoczyna książkę od przedstawienia kilkunastu postaci,
wśród których przez długi czas trudno jest wyłowić głównego bohatera. Kilku
polskich milicjantów wysłanych do Świnoujścia, żeby przejąć tam władzę,
sowieckie dowództwo, które nic o tym nie wie, niemieckie władze miasta nominowane
przez Rosjan, autochtoni. Gubimy się w natłoku bohaterów. Zamiast z zapartym
tchem śledzić przebieg dochodzenia, obserwujemy zupełnie nieistotne dla akcji
zmagania, w rodzaju kto ma właściwie prowadzić śledztwo w sprawie zabójstwa i
przepychanki między Rosjanami i Polakami, kto tu właściwie rządzi.
Bardzo
mi przeszkadzało również to, że autor spoileruje kluczowe dla akcji wydarzenia.
Kiedy czytam już w pierwszych słowach, że komuś pozostała mniej niż doba życia,
to mam ochotę przeskoczyć do następnego rozdziału, bo przecież wiem, co się
wydarzy. Gdy autor najpierw zdradza przeczucia bohatera (to będzie „najgorszy
dzień w jego życiu”), a potem te przeczucia się sprawdzają, ziewam z nudy, bo
już wcześniej, dowiedziałam się, że będzie kiepsko. Albo coś takiego: „Gdyby
wiedział, że ktoś go obserwuje, nie popełniłby tego błędu.” Czyli od razu
wiemy, że będzie jakiś błąd. I po co mi ta wiedza? Dlaczego recenzentom
wypomina się spoilery, a autorom uchodzi to na sucho?
Kiedy Sokół
próbuje mnie przekonać, że życiu jednego z bohaterów coś zagraża, spokojnie
patrzę na licznik i nawet nie drgnę, bo wiem, że nie uśmierca się tak ważnej
postaci w jednej trzeciej powieści. Nie wierzę też w żadne z kolejnych
zagrożeń. Niestety, bardzo nieudolne te próby wywołania suspensu. Wszystkie na
to samo kopyto (aresztują - wypuszczają, aresztują - wypuszczają, aresztują…), więc
powodują tylko ziewanie, a nie niepokój.
Już nie
ziewam, a pienię się ze złości, gdy po raz siódmy czytam o pocztówce z
Argentyny, i kiedy o tych samych rzeczach jestem informowana wielokrotnie. Hej,
autorze, skąd przekonanie, że twoi czytelnicy nie załapią wszystkiego za
pierwszym razem albo mają sklerozę?
Jarosław
Sokół wrzucił w tę powieść tyle wątków i tematów, że można by nimi obdzielić kilka
sezonów telewizyjnego serialu. Mamy i „zagospodarowywanie” Ziem Zachodnich
zaraz po zakończeniu II wojny światowej, są obozy w Auschwitz, Ravensbruck,
Dachau, mamy Katyń, sfingowane napady Polaków na Żydów w Warszawie przed
utworzeniem getta, są oddziały specjalne SS, do których rekrutowano Polaków w
czasie wojny, białoruska partyzantka, ukrywanie Żydów w czasie wojny i na
dodatek jeszcze rozbudowany wątek miłosny. Dodam, że gatunkowo jest to
kryminał. Doceniam zamysł edukacyjny i wkład pracy w dokumentację tematu, ale chyba
jednak w powieści tego rodzaju podręcznikowa wiedza nie powinna górować nad
historią fabularną, zwłaszcza jeśli na akcję nie ma żadnego wpływu.
Nie
mogę też wybaczyć autorowi tego, że prowadzi z czytelnikiem nieuczciwą grę. Kryminałem
rządzą konkretne prawa. Czytelnik chce prowadzić śledztwo równolegle z
detektywem i to jego święte prawo, żeby otrzymał te same przesłanki co
detektyw. Tym cytatem z „Dwudziestu zasad pisania powieści detektywistycznych” Van Dine’a podpierałam się wielokrotnie: „Nie można umyślnie
wprowadzać czytelnika w błąd, stosując sztuczki inne niż te, których przestępca
zasadnie używa wobec detektywa”. Jarosław Sokół nie dość, że umyślnie wprowadza
czytelnika w błąd, aby w końcówce uzyskać efekt zaskoczenia, to jeszcze
absurdalnością zakończenia dorównuje najwyższym standardom wyznaczonym przez
Remigiusza Mroza. O szczegółach będzie na końcu, tylko dla wielbicieli
spoilerów.
Nie
potrafię dociec, dla kogo jest ta książka. Czytelnicy, którzy od książek
wymagają tylko, żeby „łatwo się czytało” znudzą się po kilku rozdziałach, a
jeśli dotrwają do końca, pogubią się w poskładaniu wszystkich wątków. Ci, który
wymagają więcej, zorientują się, że wątków nie da się logicznie poskładać i
zakończenie – to wielka lipa.
Może
jednak lepiej by było, gdyby autor powrócił do pisania scenariuszy. Redaktorzy w
wydawnictwach książkowych, jak widać, zupełnie się nie sprawdzają. W filmie
jest większa szansa, że tekst zostanie poprawiony w na jakimś etapie produkcji.
Może trafi się dobry reżyser, który wyrzuci niepotrzebne sceny, albo montażysta,
który poukłada cegiełki tak, aby napięcie rosło. Może.
Uwaga! A
teraz coś dla wielbicieli spoilerów:
Na
końcu okazuje się, że prawie wszystkie występujące w książce postaci: Polacy,
Rosjanie, Niemcy, były ze sobą powiązane. Bez żadnych problemów, w czasach
największej zawieruchy (maj 1945 roku, tuż po oficjalnym zakończeniu wojny,
kiedy wciąż wybuchały bomby, można było dostać kulkę zza węgła, a zdobycie
środka transportu i pozwolenia na podróżowanie graniczyło z cudem) znaleźli się
w tym samym czasie, w tej samej mieścinie na końcu świata. Cóż za cudowny zbieg
okoliczności! Tak jakby skrzyknęli się na Facebooku, wsiedli w skrzydlate
maszyny i pojechali na wycieczkę po strefie Schengen.
Nie
poddaję w wątpliwość istnienia maszyny tabulacyjnej, kodującej dane i
odczytującej informacje dotyczące więźniów obozów koncentracyjnych, bo nawet
nie chce mi się tego sprawdzać. Natomiast pomysł, że na pocztówce z Argentyny w
podanym adresie został zakodowany numer obozowy, że autorka listu mogła
przypuszczać, że adresat pocztówki w ogóle na to wpadnie i rozszyfruje, że to właśnie
jej numer, mogą się nabrać wyłącznie ci, którzy nie zrozumieli tego, co
przeczytali.
Na
koniec okazuje się, że gmatwanie tych wszystkich wątków nie miało żadnego
sensu, bo mordercą okazuje się człowiek, który mści się za śmierć przyjaciela,
ale tak naprawdę „chce przywrócić porządek” i opowiada się za świętą przemocą –
czyli regularny wariat. Wariat, który liczbą odciętych palców u kolejnych ofiar
szyfruje numer obozowy kobiety, w której kocha się główny bohater, a robi to
dlatego, że znalazł przypadkiem adres na pocztówce i dziwnym trafem natychmiast
domyślił się, że to właśnie kod. I jeszcze, los był tak łaskawy, że wszystkie
osoby potrzebne mu do zemsty, znalazły się akurat w Świnoujściu.
Takie
rozwiązanie nigdy nie przyszłoby czytelnikom do głowy (niektórzy może nawet
ucieszą się, że zostali zaskoczeni), bo kiedy wariat ujawnia się pod koniec
książki, już dawno zdążyliśmy o nim zapomnieć. Autor oszukuje nas, że gość
przez cały czas leży nieprzytomny w szpitalu. A wariat tylko sprytnie
wszystkich nabiera, że jest prawie denatem, i co chwila hyc, hyc, wyskakuje,
żeby sobie pozabijać.
Przez
cały czas otrzymujemy również fałszywe tropy, że to główny bohater – detektyw
jest głównym podejrzanym, tylko o tym nie pamięta. Kiepski to pomysł. Detektyw/narrator
– morderca to żaden wynalazek, Agata Christie już prawie sto lat temu coś
takiego wymyśliła, tylko, że potrafiła wszystko logicznie uzasadnić, natomiast
zabiegi Sokoła są tylko nieudolnymi próbami wyprowadzenia czytelnika w pole
nieuczciwymi metodami.
Jeśli
lubicie takie powojenne klimaty, oglądajcie „Prawo i pięść”. „Wyspę zero”
naprawdę możecie sobie darować.