Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Na własne ryzyko.... Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Na własne ryzyko.... Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 maja 2025

Michał Wierzba „Agat” Ocena: 2/6

KAPISZON

Gdyby cała ta książka została napisana tak, jak jej pierwszy rozdział – to by była petarda. Ale nie została, więc skończyło się na kapiszonie.

Mocny początek, w którym poznajemy policjanta działającego „pod przykrywką” w strukturach narkotykowego gangu, był tylko klasycznym chwytem dla przyciągnięcia uwagi. Nabrałam się i czytałam dalej, ale potem zaczęła się nuda. Uparcie czytałam do końca, licząc że ten przebłysk talentu widoczny w pierwszych akapitach jeszcze się kiedyś objawi, ale nadzieje okazały się płonne. I tak poznałam nowego, polskiego autora kryminałów tylko po to, żeby natychmiast o nim zapomnieć, zaznaczając wcześniej, żeby do niego nie wracać.

U Michała Wierzby schemat goni schemat, nie znajdziecie w „Agacie” niczego, co już wcześniej nie było eksploatowane w polskich kryminałach na setki sposobów. Wypalony policjant po rozwodzie, z nastoletnią córką w stanie wegetatywnym, którą wprawdzie odwiedza, ale przewinąć i zmienić pampersa już się brzydzi. Ognisty romans z koleżanką z pracy, bo jakże by inaczej. Policjant święty nie jest, bo przyjęcie zlecenia zabójstwa, to dla niego jak splunąć, a kaska przecież się przyda. Niby uzależniony od heroiny, ale tak lajtowo. Jak potrzeba, to nie musi brać i wcale go nie ciśnie. Oj, chyba słabe ma autor pojęcie o uzależnieniu od tego akurat narkotyku. Do tego zagmatwane historie rodzinne, włącznie z małoletnią siostrą zaginioną w przeszłości. Do tego wątek pedofilii w kościele (udawany).

Zakończenie niewiarygodne i tak sztampowe, że skoro autorowi się nie chciało pokombinować, to i ja nie będę się wysilać, tylko zacytuję fragment mojej recenzji powieści „Martwy sad”Mieczysława Gorzki:

„Końcówka jest do bólu schematyczna. Nie mogę wyjść z podziwu, że pomysł na zakończenie - „spowiedź” psychopaty - eksploatowany na okrągło w kryminałach, wciąż cieszy się taką popularnością. Dzielny policjant pędzi samotnie na spotkanie z groźnym zabójcą, nie informując o tym nikogo, licząc na to, że Pan Bóg zejdzie z nieba i mu pomoże. I Pan Bóg zwykle staje na wysokości zadania.”

No bo oczywiście, zgodnie z kolejnym, ulubionym schematem naszych dzielnych, polskich autorów, morduje psychopata.

Chcecie, to czytajcie…

wtorek, 13 maja 2025

James Ellroy „Biała gorączka” Ocena: 2/6

PIEKŁO NA WŁASNE ŻYCZENIE

Powiedzieć, że „Biała gorączka” to jest czarny kryminał, to nic nie powiedzieć. Jest to czarny kryminał w piekle, do którego trafiamy na własne życzenie, a potem dziwimy się, że nasze ciało skwierczy i płucom brakuje tlenu, bo liczyliśmy na to, że będziemy się tylko pocić.

Akcja rozgrywa się w 1958 roku, więc musimy przygotować się na wszelkie konsekwencje z tym związane. Poprawność polityczna nie istnieje. W Polsce książka została wydana w 2015 roku, a wtedy jeszcze nie było cenzury, więc można było używać w tłumaczeniach takich słów jak „czarnuch” czy „pedał”. Czym zresztą można by je zastąpić, aby oddać ogrom nienawiści i pogardy narratora wobec osób w ten sposób nazywanych? Dziś „Biała gorączka” z takim słownictwem po prostu nie zostałaby wydana.

Oddajmy głos autorowi, który tak streszcza zawartość tej książki:

„Zabójstwa, pobicia, przekupstwa, zapłaty, łapówki, szantaże. Wymuszenia czynszu, tortury, fucha łamistrajka. Kłamstwa, zastraszanie, złamane śluby, niedotrzymane przysięgi, niedopełnione obowiązki. Złodziejstwo, dwulicowość, chciwość. Kłamstwa, zastraszanie, złamane śluby, niedotrzymane przysięgi, niedopełnione obowiązki. Złodziejstwo, dwulicowość, chciwość kłamstwa, zabójstwa, pobicia kłamstwa, zapłaty…”

Wszystkie te cechy/zachowania można przypisać jednemu, głównemu bohaterowi, to jego słowa o sobie i niech was nie zdziwi, że ten główny bohater jest policjantem. Potraficie go polubić? Ja też nie. Pisałam niejednokrotnie, że bohater nie jest od lubienia, tylko od wzbudzania emocji. Ale czy może wzbudzać emocje wyłącznie negatywne? Zwłaszcza, jeśli jest narratorem opowieści? Zwłaszcza, jeśli podobne emocje wzbudzają WSZYSTKIE postaci w tej książce? A jeszcze, dodatkowo, tych postaci drugoplanowych są tabuny i nie sposób ich posegregować ani odróżnić?

W „Białej gorączce” nie ma nawet ćwierci światełka w tunelu. Żadnej nadziei. Wszyscy są „odrażający, brudni, źli”, wszyscy mają na sumieniu jakieś grzechy. Ciężko się czyta taką książkę. Jest jeszcze jeden powód uciążliwości lektury – bardzo specyficzny styl autora. Ellroy kocha równoważniki zdań (patrz: cytat wyżej), miesza rodzaje narracji (jest to zasadniczo narracja pierwszoosobowa, ale często mamy wrażenie, że narrator jest wszechwiedzący). Czasem autor opowiada historię w czasie teraźniejszym używając mnóstwa bezokoliczników, a czasami pojawia się czas przeszły. To nie są błędy, to jest bardzo konsekwentna, oryginalna maniera językowa, która jednak sprawia, że w przeczytanie tej książki ze zrozumieniem należy włożyć ekstremalnie więcej wysiłku, niż zazwyczaj. Czy jest tego warta?

Kilka razy miałam ochotę odłożyć tę powieść. Dobrnęłam do końca, wiedząc, że na podstawie prozy Ellroya powstały dwa świetne filmy „Tajemnice Los Angeles” i „Czarna dalia”, a na okładce przeczytałam opinię, że jest to najlepsza książka autora. Teraz przynajmniej wiem, ile pracy musieli włożyć scenarzyści, żeby efekt ich działań dało się oglądać bez bólu. Jeśli już przebrniemy przez styl, nie zagubimy się w chaosie postaci i uodpornimy się na zło, okazuje się, że intryga jest całkiem nieźle skonstruowana. To jednak skórka za wyprawkę. Ja drugi raz na taką przygodę się nie piszę. Jeśli to ma być najlepsza książka Ellroya, to wolę nie dowiadywać się, co by było przy czytaniu tych słabszych.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Ross Macdonald „Chłód” Ocena: 1/6

CZY PANI JESZCZE MOŻE?

Nie chciało mi się pisać o tej książce, bo wydała mi się przeciętna. Zaczęło się dobrze. Całkiem nieźle prowadzona intryga kończyła się jednak tak absurdalnie, a wręcz komicznie, jakby autor wiedzę o życiu czerpał z powieści dla kucharek (brazylijskie telenowele jeszcze wtedy nie były w modzie). Tyle razy już pisałam o nieudanych zakończeniach, że tym razem chciałam dać sobie spokój.

Temat wypłynął jednak przy dyskusji o innej książce Macdonalda „Ruchomy cel”. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, na czym polega prawdziwa słabość „Chłodu”. Nieprawdopodobne zakończenie – to pryszcz, ale słabość autora, który w sposób małostkowy wziął odwet na swoim największym rywalu, kpiąc z niego po jego śmierci w taki sposób, że jedynie dociekliwi czytelnicy byli tego świadomi – to mnie uwiera. Swoją drogą, ciekawe czy ktoś w tamtych czasach zwrócił na to uwagę.

Żeby wszystko wyjaśnić nie obędzie się bez spoilera, ale wszystko w swoim czasie.

W 1962 roku, ukazała się książka „Chandler mówi” zawierająca zbiór wspomnień, listów i esejów. W jednym z listów do przyjaciela pisarz wyraził się krytycznie o Macdonaldzie, nazywając go eunuchem literackim. Ta książka ukazała się trzy lata po śmierci Chandlera; gdy żył, na publikację takich prywatnych opinii się nie godził. W 1964 roku Macdonald opublikował książkę, w której jedni z bohaterów, jako żywo przypominają parę: Chandler i jego żona Cissy, ukazani są jednak w sposób ośmieszający, lub jak kto woli, w bardzo krzywym zwierciadle. Taka zemsta na wrogu, kiedy już nie może się bronić i nawet to do niego nie dotrze, wydaje mi się bardzo nieelegancka.

Oczywiście, możecie uznać, że to moja nadinterpretacja, ale fakty są takie:

Ukochana żona Chandlera była od niego 18 lat starsza. Pisarz był do Cissy bardzo przywiązany. Kiedy zmarła, wpadł w depresję i próbował popełnić samobójstwo (nieskutecznie, zmarł 5 lat później). Macdonald ukazuje w „Chłodzie” wersję kabaretową takiej relacji. Czemu się zresztą dziwić, skoro nawet w dzisiejszych, hurra-postępowych czasach nie potrafimy takich związków zaakceptować. Na przykład, jeśli prezydent USA jest o 24 lata starszy od swojej żony, to jest w porządku i nikt nie widzi w tym niczego nagannego. Ale kiedy dokładnie taka sama różnica wieku dzieli prezydenta Francji i jego żonę, tylko że to ona jest starsza, to wtedy cały świat sobie z tego dworuje. Tylko, że prawda czasami w oczy kole.

Nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem dialogu z popularnego skeczu z dawnych lat. Zenon Laskowik pyta Bogdana Smolenia, przebranego za wiejską starowinkę:

- Pani Pelagio, czy pani jeszcze może…?

- No pewnie!

I prawda jest taka, drodzy panowie, że kobieta zawsze może, chociaż może nie chcieć, a mężczyzna w pewnym wieku nawet kiedy chce, to bez niebieskich pastylek - nie może.

Już po napisaniu recenzji przeczytałam opowiadanie Williama Irisha „Co się stało z Alice”, które musiało zainspirować Macdonalda do tego stopnia, że dokładnie w taki sam sposób rozpoczął „Chłód”:

Po szybkim ślubie zawartym zaledwie po kilku dniach znajomości znika młoda żona, a zrozpaczony małżonek wynajmuje do jej odnalezienia detektywa. Żona okazuje się kimś innym, niż mężowi się wydawało. Macdonald pociągnął tę historię dalej.

Koniec dygresji. Ta pała – to kolejna pała z zachowania, tym razem dla autora, za małostkowość i ściąganie od kolegów. Niestety, nie będzie mógł odpowiedzieć na zarzut, ale sam zaczął.

A sam „Chłód” - przeciętny, na trzy z plusem, jeśli przymknąć oko na zakończenie. Teraz spoiler. Uwaga!

 

 

 

Macdonald opisuje historię czterdziestoletniego kawalera (poważny rektor wyższej uczelni), który mieszka razem z bogatą mamuśką w ogromnej rezydencji, bo tak mu wygodnie. Matka przeszkadza mu w związkach z kobietami, widząc w nich rywalki i chcąc mieć syna tylko dla siebie. Absolutna klasyka, tak bywa z takimi mamuśkami. Z biegiem czasu okazuje się jednak, że synek potajemnie z kimś tam się spotyka, zakochuje się, a z jedną panną nawet bierze sekretny ślub. Kobiety z nim związane jednak w tajemniczy sposób tracą życie. Kto za tym stoi? Oczywiście mamuśka, ale – uwaga! - to wcale nie jest mamuśka. Na samym końcu okazuje się, że naprawdę, to jest o wiele starsza żona rektora. Rektor i jego żona przez długie lata ich związku udają przed całym światem, że łączy ich relacja matki i syna. I skutecznie wszystkich okłamują. Czy ktoś potrafi sobie wyobrazić taką sytuację? Oczywiście, jeśli wykluczymy, że oboje małżonkowie cierpią na paranoję, a o tym nic w książce nie było.

poniedziałek, 19 sierpnia 2024

Maja van Straaten, „Frania Tańska i Kolekcjoner Widmo” Ocena: 2/6

KTO SIĘ BOI DUCHÓW?

Przykro mi pisać te słowa, bo wygląda na to, że wbijam gwóźdź do trumny.

Biorąc pod uwagę skromną liczbę czytelników drugiego tomu na największym portalu czytelniczym (stan na 19 sierpnia: trzy recenzje, w tym moja) można wysnuć przypuszczenie, że wydawnictwo pożałowało darmowych egzemplarzy i odpuściło sobie promocję książki.

Niestety, kolejną dobrze się zapowiadającą autorkę dopadł „syndrom drugiego tomu”. Część pierwsza serii: „Frania Tańska i tajemnica zaginionego obrazu” dawała duże nadzieje, część drugą ledwo się daje doczytać do końca.

Nie rozpoznaję trójki bohaterów, których polubiłam w pierwszej części. Tym razem nie ma ich za co lubić.

Lola jest zupełnie nijaka, nie odgrywa żadnej roli, pojawia się tylko po to, żeby poględzić na temat garderoby, i żeby było z kim wyjść na kolację.

Sandor zapewnia Franię o głębokim uczuciu, ale nie przeszkadza mu to uwodzić kolejnych panienek, i do tego robi to zupełnie bez wdzięku. Najpierw chce się pozbyć natrętnej wielbicielki, ale gdy tylko przydarza się okazja, nie może się powstrzymać, żeby jej nie przelecieć.

Główna bohaterka Frania, kiedyś sprytna i inteligentna, teraz jak wpadnie na jakiś trop, to trzyma się go kurczowo, nie widzi innych opcji i dopiero przypadek sprawia, że musi zmienić zdanie.

Najciekawszy mógłby być bohater drugoplanowy, Piwko – chłopek roztropek, omnibus imający się wszelakich zajęć, zgodnie z zasadą „praca ozłaca”, tylko zupełnie nie pojmuję, jak taki zdolniacha, który wszystko potrafi, może być takim tchórzem i tak bezwzględnie wierzyć w duchy.

Zawiązanie intrygi nie trzyma się kupy. Profesor archeologii, prowadzący wykopaliska na stanowisku datowanym na pięć tysięcy lat przed naszą erą, przecież zdaje sobie sprawę, że jego odkrycie na pewno ma wielką wartość dla nauki, ale nie znajdzie tam licznych artefaktów, na ekspozycję których potrzeba będzie kilku sal Muzeum Narodowego. Szkoda, że autorka nie wymyśliła bardziej sensownego powodu, aby wysłać Franię do obozu archeologów. Zapewne pisała w pośpiechu i nie miała na to czasu.

Zagadki kryminalnej w tej części praktycznie nie ma, za to na pierwszy plan wychodzą relacje damsko-męskie i dylematy Frani w rodzaju „czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie”. Niech i by sobie były, ale obok, a nie zamiast. To podobno kryminał.

Dramaturgii również nie uświadczysz. Historia dobrze się zaczyna, przez połowę książki czytam z zainteresowaniem, mając nadzieję, że coś zacznie się dziać, no i zaczyna się… nuda, czyli smętne poszukiwania „skarbu”, najpierw odnalezionego przez miejscowego młynarza, a potem przez niego ukrytego. A nad wszystkim krąży (dosłownie, bo w balonie) jakiś mityczny Kolekcjoner Widmo. Poszukiwania odbywają się na zasadzie: a może tam, a może tam, a może tam. Jak Panbócek pomoże w poszukiwaniach, to się uda. Panbócek schodzi z nieba i pomaga. Zawsze jest w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Na kilkanaście stron przed końcem coś wreszcie zaczyna się dziać. Trochę za późno.

Na pocieszenie po lekturze zostały tylko dobrze oddane realia przedwojennej Warszawy i tym razem również kujawskiej prowincji. Szkoda tylko, że ten naród wiejski taki na jedną modłę - zabobonny i głupi. Czuje się klimat tamtych czasów, w czym nie przeszkadza nienachalne promowanie niezależnych kobiet. Trzeba również docenić, zróżnicowany język i nienaganny styl. Na dobrą książkę to jednak za mało.

Ile to już razy zachwycałam się jakimś debiutem, sięgałam po następną powieść z nadzieją, która zamieniała się w rozczarowanie. Jest w tym tylko częściowa „wina” autorów. To wydawcy wymuszają, żeby kolejna książka została napisana szybko, dopóki czytelnicy pamiętają o autorze. Nie wszyscy potrafią pisać pod presją, a potem efekty są, jakie są. I nic się z tym nie da zrobić. Albo autor pisze pod dyktando, do swojej bańki fanów, którą najpierw sam musi stworzyć, albo znika. Innej opcji nie ma. Należałoby chyba poradzić autorce, żeby jak najszybciej zabrała się za tworzenie własnej bańki, choć nie wiem, czy to już nie za późno.

niedziela, 28 lipca 2024

Pogaduchy ze sztuczną inteligencją

DZIĘKUJĘ, NIE MAM WIĘCEJ PYTAŃ

Ja: Napisz recenzję książki Karin Alvtegen „Zaginiona”.

Ona: “Zaginiona” to książka, która wciąga czytelnika w mroczny świat tajemnic i zdrady. Główna bohaterka, Sibylla Forsenström, budzi się na ulicy w Sztokholmie, nie pamiętając, kim jest ani jak się tam znalazła. (wszystkie podkreślenia moje) Jej życie staje się labiryntem, a każdy krok prowadzi do kolejnych pytań.

Język autorki jest oszczędny, ale pełen emocji. Opisuje miejsca i postaci w sposób, który pozwala czytelnikowi wczuć się w sytuację. Dialogi są autentyczne, a psychologia bohaterów fascynująca.

Wątek detektywistyczny przeplata się z tematem tożsamości, a każde odkrycie prowadzi do kolejnej zagadki. Czytelnik jest zmuszony razem z Sibyllą odkrywać swoje własne przeszłości, a z każdą stroną coraz bardziej angażuje się w losy bohaterki.

“Zaginiona” to lektura dla miłośników psychologicznych thrillerów, którzy lubią rozwiązywać zagadki razem z bohaterami. Polecam tę książkę wszystkim, którzy szukają intrygującej historii, pełnej tajemnic i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Gdzie przeczytałaś, że Sybilla budzi się na ulicy w Sztokholmie? To nieprawda.

Przepraszam za błąd w mojej poprzedniej odpowiedzi.

To historia pełna tajemnic, zdrady i utraty tożsamości, ale nie zaczyna się od momentu, w którym Sibylla budzi się na ulicy w Sztokholmie.

W tej książce nic takiego nie było, że Sybilla budzi się na ulicy. Możesz napisać recenzję na podstawie prawdziwej treści?

Przepraszam za moje wcześniejsze błędy.

Główna bohaterka, Sibylla Forsenström, jest kobietą, która prowadzi spokojne życie. Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia. Sibylla budzi się w swoim mieszkaniu, a jej mąż jest martwy. Nie pamięta, co się stało ani dlaczego.

Chyba nic nie wiesz o tej książce, prawda? Sybilla nie ma męża, więc nie może odkryć, że on nie żyje.

Przepraszam za moje wcześniejsze błędy. Dziękuję za wyjaśnienie! 

Sibylla jest kobietą, która prowadzi spokojne życie. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Sibylla budzi się w swoim mieszkaniu, a jej mąż jest martwy. Nie pamięta, co się stało, ani dlaczego.

Oszukujesz. W tej książce nie ma męża, Sybilla dobrze wie, kim jest. Jest bezdomna, więc nie ma mieszkania i w związku z tym nie prowadzi spokojnego życia.

Przepraszam za moje wcześniejsze błędy. Dziękuję za wyjaśnienie! 

Sibylla jest kobietą, która prowadzi spokojne życie. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Sibylla budzi się w swoim mieszkaniu, a jej mąż jest martwy. Nie pamięta, co się stało, ani dlaczego.

Jeśli masz jeszcze jakieś pytania lub potrzebujesz dalszej pomocy, śmiało pytaj! 😊

Dziękuję, nie mam więcej pytań.

 

Ja tylko sobie robię jaja, ale są tacy, którzy was tak wkręcają. Naprawdę. Zastanówcie się, czyje recenzje lajkujecie.

Prawdziwa recenzja wkrótce.

Okładka, oczywiście, również sztuczna.

wtorek, 16 lipca 2024

Małgorzata Starosta „Sprawa lorda Rosewortha” Ocena: 1/6

SPRAWA MAŁGORZATY S.

A pomyśleć, że gdyby nie moja słabość do angielskich ramotek detektywistycznych, nie byłoby afery.

To mogłaby być przeciętna recenzja na temat przeciętnej książki, którą przeciętni wydawcy sprzedają pod hasłem: kryminał w stylu Agathy Christie. Pochwaliłabym wtedy dobry styl, całkiem nieźle oddany klimat, dość wartko rozwijającą się akcję, skrytykowałabym doklejony na siłę epilog, który niczego do powieści nie wnosi.

Tak by było, gdybym nie czytała powieści „Dom zbrodni” Agathy Christie. Powiedzieć, że miałam po lekturze „Sprawy lorda Rosewortha” uczucie deja vu, to byłby grzeczny eufemizm. Proponuję zatem, abyście razem ze mną przeprowadzili śledztwo i pomogli mi odpowiedzieć na pytania, które muszę tutaj zadać:

  1. Jak daleko autor może posunąć się w zapożyczeniach od innego autora?
  2. Gdzie kończy się inspiracja, a zaczyna plagiat?

 Sprawa wygląda tak:

W obu powieściach akcja dzieje się w Anglii, mniej więcej w tym samym czasie (lata czterdzieste/pięćdziesiąte ubiegłego wieku). W porządku, na tym polegają powieści „w stylu”. Dalej, niestety, nie chodzi o styl.

I tu, i tu zostaje zamordowany stary, nie do końca angielski i nie do końca arystokrata, ale za to z całą pewnością milioner, który mieszka wraz z liczną rodziną w ogromnym pałacu. Milioner jest chytry, zaborczy, bezwzględny i wredny, i tak naprawdę każdy członek rodziny chętnie by się go pozbył, więc wszyscy się cieszą, że ktoś uwolnił ich od kłopotu.

Wnuczka milionera (u Starosty zamieniona na córkę) chcąc ratować honor rodziny, no bo przecież w porządnych rodzinach nie zdarzają się mordercy, prosi o pomoc detektywa, który ma wyjaśnić kto zabił. U Christie detektyw jest narzeczonym wnuczki, u Starosty – tylko udaje narzeczonego.

W obu przypadkach oficjalne śledztwo z ramienia Scotland Yardu prowadzi inspektor, który tak się składa, że jest ojcem wynajętego detektywa.

Ta sama jest przyczyna śmierci milionera – zostaje on otruty eseryną (lek), ale w grę wchodzi również przedawkowanie insuliny.

Po otwarciu testamentu milionera okazuje się, że tuż przed śmiercią ostatnia wola została diametralnie zmieniona, co oczywiście na tyle przetasowuje układy, że zleceniodawczyni śledztwa, największa beneficjentka testamentu, staje się osobą najbardziej podejrzaną. I tu, i tu, detektyw raczej w to nie wierzy.

Krąg najważniejszych osób dramatu jest idealnie symetryczny w obu powieściach: dużo młodsza, druga żona, która nienawidzi milionera i ma kochanka, ale nie ma pieniędzy, syn nieudacznik, który zostaje pozbawiony majątku i najwięcej traci, ciotka rezydentka – na utrzymaniu milionera, dwójka sprytnych nastolatków płci obojga (u Starosty dzieci milionera, u Christie wnuki). Plus kilka postaci drugoplanowych, które jakoś tam się różnią, chociaż czasem wykonują ten sam zawód (np. aktorki).

Nastoletnie dziewczynki są idealnymi kopiami. Uwielbiają powieści detektywistyczne, pochlebiają sobie, że mają takież zdolności, chcą pomagać detektywowi w prowadzeniu śledztwa, pełniąc rolę Watsona. Nastolatka u Christie odgrywa znacznie ważniejszą rolę, ale młoda detektywka u Starosty też się przydaje.

W obu powieściach mamy wątek kobiety śmiertelnie chorej, która jest gotowa na wszystko. Wie, że zostało jej kilka tygodni życia, czuje się bezkarna i może wreszcie zrobić to, na co w innej sytuacji nigdy by się nie odważyła.

Różnice między powieściami jednak są. Zakończenie u Christie jest, jak na swoje czasy, nietypowe, zaskakujące, łamiące schematy, nowatorskie. Nikt przed nią nie wymyślił takiego rozwiązania. Nie zdradzę na czym to polega, bo jeśli nie znacie tej książki, nie chcę odbierać przyjemności z lektury. Zakończenie u Starosty, na szczęście inne niż w „Domu zbrodni”, jest typowe, niezaskakujące, niełamiące schematów, wtórne. Jeśli pamiętacie „Morderstwo w Orient Expresie” powinniście się domyślić o co (niedokładnie) chodzi.

Jeżeli jeszcze widzieliście film „Na noże” cały ten powyższy opis również wam się wyda dziwnie znajomy. Jednak nie mam wątpliwości, że twórcy filmu tylko się inspirowali Agathą, bawili się konwencją (inny czas akcji, inne realia, inny detektyw, dużo więcej niż u Christie dowcipu, ironii, pomysły mistrzyni zostały wciągnięte, przemielone i przetworzone). W przypadku książki Starosty nie mam takiego wrażenia. Podobieństw jest zbyt wiele, aby mogły pojawić się przypadkiem. I nawet dodatkowy wątek dotyczący zmarłej żony detektywa tego nie zmieni. Doklejone na siłę zakończenie i sugestia w posłowiu, że prawdziwe wydarzenie było inspiracją do napisania książki, zupełnie mnie nie przekonuje.

Oceniam tę książkę najniżej jak można, ku przestrodze. Drodzy autorzy, nie przesadzajcie z inspiracjami. Zawsze się znajdzie ktoś, kto zobaczy więcej, niż byście chcieli. To byłaby przyzwoita książka, przyzwoicie „w stylu Agathy” napisana. Tylko, czy tak można? Czy można aż tak?

I co wy na to, drodzy czytelnicy? Co z tym fantem zrobić?

środa, 5 czerwca 2024

Patryk Jurek „Pomarlisko” Ocena: 2/6

SNY NA JAWIE

No nie, panie autorze. Takich numerów się nie robi czytelnikowi.

Dobrze zacząć, wciągnąć, a na koniec pokazać środkowy palec? Ha, ha, ale was nabrałem! Myśleliście, że co? Będziecie mieć jakąś satysfakcję z lektury? A figa! To wszystko była ściema.

Rzecz jasna, zgodnie z zasadami sztuki, do tego, co mnie najbardziej wkurzyło dojdę na końcu. Najpierw o zaletach.

Bez dwóch zdań, tak oryginalnego tematu i bohatera nie było w polskiej literaturze od lat. Pracownik szpitalnego prosektorium, z wykształcenia ratownik medyczny, po godzinach dorabia sobie wykopując z cmentarzy świeże zwłoki, które potem służą jako pomoce naukowe studentom medycyny, bo brakuje dawców. No niby, można przyjąć, że to poświęcenie w służbie nauki, ale nie ma ani słowa o tym, że po lekcji anatomii poszatkowane ciała wracają do grobów, więc sprawa jest jednak wątpliwa moralnie. Ale dylemat bohatera zasygnalizowano, więc czytam uważnie, licząc, że coś z tego jeszcze wyniknie.

Bohater budzi emocje, nie do końca pozytywne, ale mimo wszystko mu kibicujemy. Nie było mu w życiu łatwo, wreszcie znalazł dziewczynę, z którą może ułożyć sobie życie, ma szansę wrócić do normalności, zamiast codziennie ocierać się o śmierć, na którą już zupełnie zobojętniał, może wrócić do ratowania życia. Bardzo chcemy, żeby coś wreszcie mu się udało.

Wielką zaletą są również świetnie oddane realia pracy ratowników medycznych i klimat szpitalnego prosektorium. Wyczuwam w tym więcej niż dobry research. Takie rzeczy trzeba albo przeżyć na własnej skórze, albo mieć bardzo rzetelnych i zaufanych informatorów.

I tu kończą się zalety, bo co z tego, że temat i bohater w porządku, kiedy cała reszta kuleje.

Kuleje przede wszystkim dramaturgia. Przez pół książki niewiele się dzieje, poznajemy tylko nowe aspekty życia bohatera, historia ma wyłącznie charakter obyczajowy, dużo w niej niewnoszących niczego nowego powtórek.

Bardzo mi też przeszkadzają pojawiające się w zbyt dużym zagęszczeniu sny bohatera. Za pierwszym razem czytam uważnie, bo sen jest realistyczny. Szybko jednak dowiaduję się, że taki rozwój wydarzeń, to tylko senna mara. Za drugim razem, gdy coś dzieje się nie tak, domyślam się, że to tylko ściema, więc czytam na przyspieszonych obrotach. Kolejne sny po prostu omijam, bo nie interesują mnie alternatywne, nierzeczywiste wersje wydarzeń, niemające wpływu na akcję i niedające szansy czytelnikowi na samodzielne rozwiązanie zagadki. To tylko zapychacze. Przypominam, że książka sprzedawana jest z półki thriller/kryminał.

Kiedy wreszcie pojawia się zwrot fabularny (bohater otrzymuje bardzo nietypowe zlecenie, które się komplikuje), akcja przyspiesza, historia zaczyna robić się bardziej kryminalna i nawet trzyma w napięciu. Czytam z zainteresowaniem, bo chcę się dowiedzieć, do czego to wszystko doprowadzi. No i kiedy dochodzi do finału niespodziewanie wybucha bomba, która mnie zabija.

Patryk Jurek nie ukrywa inspiracji książką „Fight Club” (ten tytuł pojawia się na kartach powieści). Jeśli czytaliście, może zaczniecie w tym momencie przeczuwać pismo nosem. Tylko, że Palahniuk nie robi z nietypowości bohatera żadnej tajemnicy i dzięki temu ta postać jest wielowymiarowa i uzasadniona psychologicznie (nie wiem, niestety, jak to było w filmie, ponieważ nie zdzierżyłam wylewającej się zewsząd przemocy i przestałam oglądać w połowie). U Jurka o wszystkim dowiadujmy się na samym końcu. Cała ta, jak by się wydawało, precyzyjnie zapętlona fabuła okazuje się bez sensu, ponieważ…

Tu chciałam, jak zwykle, wrzucić paskudny spoiler, ale po namyśle zrezygnowałam. W tej historii coś jednak jest, chociaż przede wszystkim jest zmarnowany potencjał. „Pomarlisko” to debiut literacki autora. Może niepotrzebnie rzucił się na tak trudny temat, nie wiedział jak skończyć i poszedł na łatwiznę? A może od początku miał pomysł na taki finał, bo uznał, że czytelnicy wolą być zaskakiwani królikami wyciąganymi z kapelusza niż usatysfakcjonowani logiką zakończenia? Nie wiem. Niezależnie od intencji – nie wyszło. Jak dla mnie. A wy zawsze możecie mieć własne zdanie.