Książki Marka Krajewskiego bardzo cenię i lubię, ale mam wrażenie, że tym razem autor już bardzo zmęczył się zarówno swoim głównym bohaterem, jak i wymyślaniem jego nowych/starych przygód. W „Arenie szczurów” nie ma klasycznej zagadki kryminalnej. Nie ma mordercy, bo trudno tak nazwać gwałciciela zarażającego prostytutki paciorkowcem, w wyniku czego rzeczone umierają. Ten wątek zresztą wyjaśnia się bardzo szybko, i tak naprawdę nie o to chodzi. Chodzi o mroczną tajemnicę Edwarda Popielskiego, którą ma rozwikłać jego syn. Synowi jednak daleko do charyzmy ojca, więc jako detektyw jest zupełnie bezbarwny. Kolorytu powieści mają zapewne dodać przygody ojca, ale te dla odmiany są tak brawurowe i nieprawdopodobne, że czytelnik od razu chce zaprzeczyć ludowemu porzekadłu – od przybytku jednak głowa boli. Do tego od początku wiemy, że Popielski z tej opresji wyjdzie cało (czytamy jego wspomnienia, a niektórzy znają również poprzednie książki autora), więc napięcia nie ma żadnego. Dylemat moralny starego detektywa też wydaje się naciągany – szczerze wątpimy w „niewinność” jego ofiar.
Słowem:
szanowny panie Marku – pora na płodozmian. Zamiana Eberharda Mocka na Edwarda
Popielskiego przyniosła świetne rezultaty. Chyba warto zacząć bawić się czymś
nowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz