poniedziałek, 30 sierpnia 2021

Katarzyna Bonda „Klatka dla niewinnych” Ocena: 1/6

A MATKA CZEKA W SAMOCHODZIE

No nie da się tego czytać. Bardzo mi przykro.

Przeczytałam kilka książek Katarzyny Bondy, zanim została królową kryminału, i nawet mi się podobały. Po „Pochłaniaczu” dałam sobie spokój. Zmęczyła mnie zupełnie niepotrzebna dla przebiegu akcji wielowątkowość tej historii i rozczarowało zakończenie wyjęte z kategorii science-fiction. Odpuściłam kolejne powieści z tej serii, odpuściłam z premedytacją eksperymenty pani Bondy z kryminalnymi romansami (nie tylko z powodu nawiązań do rzekomych romansów osobistych), ale przecież Hubert Meyer powrócił! Okazało się w ogóle, że powrócił w innej książce już pół roku temu, ale w zalewie nowości, jakoś to przegapiłam. Może więc dawna Katarzyna Bonda również powróciła? Płonne nadzieje.

„Klatka dla niewinnych” rozpoczyna się prologiem. Fatalnie. Wieloletnie doświadczenie podpowiada od razu, że jeśli w prologu pada trup, to znaczy, że autor za wszelką cenę stara się przyciągnąć uwagę czytelnika, bo dalej przez długi czas nic się nie będzie działo. Doświadczenie dobrze podpowiada. W pierwszym rozdziale „dzieje się” bowiem coś takiego:

 

Profiler Hubert Meyer przebiega pustą jezdnię w niedozwolonym miejscu. Z bramy wyjeżdża samochód, który zamiast spokojnie ominąć Meyera, bo jezdnia nadal jest puściutka, trąbi i zatrzymuje się na środku drogi. Kierowca wyskakuje z samochodu z okrzykiem: „Jak łazisz dziadu”. Szybko jednak traci impet, bo „dziad” okazuje się jego wykładowcą z uczelni. Kacper Dragan, obecnie funkcjonariusz więzienny, gorąco przeprasza profesora (wciąż na środku drogi) i zaczyna rozmowę. Przytomny Mayer sugeruje jednak, że środek jezdni to nie jest dobre miejsce na parkowanie samochodu, więc były student przestawia auto na chodnik. W samochodzie czeka jego matka.

I teraz zaczyna się „akcja”, czyli ciągnący się przez kilkadziesiąt stron dialog. Student i profesor wiodą długą, półgodzinną dyskusję, w której przypominają sobie zajścia z przeszłości. Przywołują w tej opowieści tak wiele wydarzeń, które nic czytelnikowi nie mówią, i tak wiele nazwisk, których nie sposób zapamiętać, że właściwie nie wiadomo, o czym rozmawiają. Tak jakby autorka założyła, że czytelnik ma w pamięci książkę telefoniczną z nazwiskami postaci i streszczenie wszystkich wątków, które pojawiały się w tej serii. Oni gadają, a ja się denerwuję, bo matka czeka w samochodzie.

 

Po dłuższym czasie do rozmowy na chodniku dołącza trzecia osoba – prokurator Weronika Rudy, która dorzuca do historii kolejne, liczne, współczesne wątki i nazwiska. Rozmowa znów trwa jakieś pół godziny. A matka czeka w samochodzie. A ja się martwię, że marznie, bo przecież zima, śnieg. Albo o zanieczyszczanie środowiska się martwię, jeśli silnik włączony.

 

Pani prokurator odchodzi, a Meyer z Draganem wciąż gadają na ulicy, o różnych śledztwach, ale też o pierdołach. Poczujcie tego bluesa. Kilkadziesiąt stron tekstu, który jest jednym, wielkim, chaotycznym dialogiem, nieudolnie streszczającym to, co działo się wcześniej. Przez cały czas próbujecie się skupić, domyślić, o co będzie chodziło w tej historii i dochodzicie do wniosku, że nic a nic was to nie obchodzi. I jeszcze ta matka w samochodzie.

Czytałam dalej tylko dlatego, żeby dowiedzieć się, czy matka nie zamarzła w tym aucie. Nie! Co za ulga. Mogę przerwać lekturę. Otóż syn łaskawie pozwolił jej w końcu wyjść, i przedstawił swojemu rozmówcy, co ten skwitował: „I od tego trzeba było zacząć, Klusku”.

I od tego trzeba było zacząć, pani Katarzyno. Ale, co się stało, to się nie odstanie.

Katarzyna Bonda napisała kiedyś podręcznik „Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania”. Latka lecą i skleroza ma prawo dopaść każdego, dlatego myślę, że to dobry pomysł, aby autorka zajrzała po latach do tego poradnika. Na pewno znajdzie się tam rozdział, jak budować napięcie, co to jest dramaturgia, albo do czego służą w powieści dialogi. To znaczy, tak mi się wydaje, bo przecież książki nie czytałam. I raczej nie przeczytam, bo gdybym nawet chciała kiedyś napisać kryminał, to jednak twórczość pani Bondy nie byłaby dla mnie wzorem do naśladowania.

 

6 komentarzy:

  1. Myślałam, że tylko ja przejęłam się losem matki w samochodzie (przerwałam czytanie, jak tylko dowiedziałam się, że nic jej nie jest :) ) - bo przecież takie entuzjastyczne recenzje w internetach :)
    Panią Bondę odpuściłam też już dawno temu, ale myślałam, że może coś się zmieniło - niestety.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też miałam nadzieję, ale cóż, jak wiadomo nadzieja matką głupich. Szkoda...
      Też pozdrawiam :-)

      Usuń
  2. Hmmmm, wyobraziłam sobie jak ta Rudy przychodzi znikąd, gada, gada, gada, po czym odchodzi, dla odmiany donikąd. I tylko jej rude włosy powiewają w tę i na zad (bo wiecie, Rudy to i włosy ma rude). A potem przypomniałam sobie scenę "erotyczną" między nią a Meyerem tak z 10 lat temu, tę co jemu z przejęcia oczy zaczęły się mienić różnymi kolorami (z jedynej książki Bondy, która dałam radę przeczytać w całości). I już wiem, że nie chcę czytać tej książki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo jej się nie da czytać. No chyba, że ktoś jest masochistą ;-)

      Usuń
  3. Pytanie zasadnicze, w jakim celu w ogóle czytać złe książki ? Jeżeli autor pisze i wydaje książki szybciej niż czytelnik zdoła przeczytać, to już daje do myślenia, że wypuszcza ,,karmę,, dla swoich wielbicieli, że ich uzależnia, ta karma to ma tyle do czynienia z prawdziwym czytelniczym pokarmem co na przykład karma dla kotów z torebek, po drugie jest tyle witryn z recenzjami, można wyrobić opinię. Zanim sięgnę po nowego autora, czytam recenzje i wyławiam pewne szczegóły, ostatnio bardzo rzadko udaje się trafić na minę, choć i to się zdarza. Nigdy jednak nie czytam książki, która mi się nie podoba, a 100 strona jest ostateczną weryfikacją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czytanie recenzji nie zawsze się sprawdza. Ja najpierw zaglądam do tych negatywnych i jeśli ktoś mnie przekona sensownymi argumentami, że książka jest słaba, już wiem, że nie muszę jej czytać. Czasami jednak nie ma negatywnych recenzji, bo książka jest jeszcze "świeża" albo tego autora czytają już tylko wierni fani (ci, którzy potrzebują karmy),a krytyczni recenzenci już dawno się zniechęcili (sama mam paru takich do których za nic nie powrócę).
      Lubię eksperymentować z nowymi autorami, takie hobby :-), więc trafiam różnie.
      Staram się doczytać złą książkę do końca, żeby krytyczna recenzja była uzasadniona, ale ostatnio coraz częściej mi się zdarza, że wystarczy kilkadziesiąt pierwszych stron, żeby wyrobić sobie zdanie. Takie książki się dzisiaj wydaje, niestety...

      Usuń