środa, 29 kwietnia 2020

Tadeusz Konwicki „Mała apokalipsa”


PAMIĘCI PIOTRA S.
Wszyscy teraz czytają „Dżumę” Camusa. Idę o krok dalej. „Mała apokalipsa”.

Konwicki zaczął swą powieść od słów: „oto nadchodzi koniec świata”. Dodam od siebie: naszego świata. W dziedzinie słowa pisanego wieszczę go od dawna, a teraz może się okazać… Ale ja przecież nie o tym.

Lektura „Małej apokalipsy”, wyciągniętej z najwyższej, pokrytej najgrubszym kurzem półki uświadomiła mi, jak bardzo, bardzo w ciągu ostatnich czterdziestu lat, zmienił się nasz świat.

Jak nieprawdopodobnie ta książka się zestarzała! Kiedyś – ikona. Jedna z najważniejszych książek swojej epoki. Wydana w podziemiu, bo przecież władza nigdy by na nie pozwoliła, aby ktoś tak ostentacyjnie ją szkalował. Ukazała się w 1979 roku, jeszcze przed strajkami sierpniowymi, być może przyczyniła się do przełomu. Czytana ukradkiem, podawana w zaufaniu z rąk do rąk. Nikt wcześniej tak dojmująco nie opisał zniewolenia człowieka przez system komunistyczny, tej obłudy, duszności, życia w kłamstwie, bez możliwości wykrzyczenia tego, co naprawdę się myśli, tej paranoi, z której, jak się wtedy wydawało, nie ma ucieczki.

Jakie to było ważne, że ktoś wreszcie odważnie opisał słowami to, co wszyscy czuli (wszyscy myślący, dodam złośliwie). I jakie to ważne, że autor zrobił to bez autocenzury, nie uciekając się do aluzji. „Po jakimś czasie odbiorca będzie przedkładał aluzję do prawdy nad samą prawdę. Bo aluzja jest swego rodzaju formą sztuki. Aluzja to prawda ubrana w formę metafory”. Metafory jakoś cenzorzy przepuszczali. W końcu były one czytelne dla nielicznych, dla tych, którzy i tak sami dobrze wiedzieli, dlaczego nie kochają komuny.

Jak odczytają tę książkę pokolenia urodzone po 1989 roku? Na pewno ktoś zapyta: ale o co chodzi? Dlaczego ten facet tak się miota? Nie może się odnaleźć, to niech pójdzie do psychologa. Bohater cierpi, bo nie podoba mu się państwo w którym żyje? A cóż to za problem? Niech się wyprowadzi. I co to za nuda. Akcji żadnej, tylko gadają i gadają i gadają… Bohater krąży po Warszawie jak w onirycznym śnie, napotyka nowe postaci, jak Alicja w krainie czarów, ale do niczego to nie prowadzi.

Czytelnik, który trochę więcej pamięta, nie będzie zadawać żadnych pytań. Zastanowi się tylko, czy tamte dylematy bohatera w dzisiejszych czasach mają dla niego nową wartość. I po długim namyśle może nie znaleźć odpowiedzi.

Jak ważne jest, żeby trafić książką w swój czas. Konwickiemu wtedy się to udało. Na pewno nie miał świadomości, że jego dzieło pokryje się kurzem, trafi do lamusa, będzie wystawiane za szybą jak muzealny eksponat. Mam jednak przekonanie, że nawet gdyby wtedy to wiedział, napisałby tę książkę tak samo.

Dlaczego młody czytelnik nie znajdzie w „Małej apokalipsie” czegoś dla siebie? Ponieważ nie będzie potrafił odróżnić, co jest prawdą, a co kreacją, wszystko mu się wymiesza. To trochę tak, kiedy pokolenie millenialsów ogląda filmy Barei (jeśli ogląda). Pyskata kasjerka w barze mlecznym – wiadomo, najprawdziwsza, ale „piure z dżemem”? Było czy nie? A metalowe talerze przykręcane do stołu i widelce na łańcuchach? Zgrywa się reżyser, czy może prawda ekranu to prawda życia?

Podobnie u Konwickiego: babcia klozetowa – studentka archeologii na praktyce, nadgorliwie egzekwuje opłaty za korzystanie z kibla, żeby dostać zwolnienie z egzaminu z propedeutyki filozofii. Prawda to, czy fałsz? Zakazany film w kinie, a w oficjalnym programie w gazecie i na plakatach przed kinem „Lenin w październiku”. Orkiestra spółdzielni inwalidów gra wiązankę przebojów amerykańskich, dla niepoznaki od tyłu do przodu, żeby nie płacić dewizowych tantiem. Gdzie kończy się groteska, a zaczyna życie?

Dzisiejszy młody człowiek tego nie czuje, a ówczesny czytelnik – cieszy się, że już nie musi o tym pamiętać. Podobnie, jak próbuje zapomnieć, że zniewolenie przez państwo, przez ustrój, mogło być przyczyną bólu tak głębokiego, tak prawdziwego, że człowiekowi odechciewało się żyć.

Tak opisuje Konwicki tamtą rzeczywistość:
„W moim kraju nie ma nędzy. Mało kto żebrze na rogach ulic, a jeśli to robi, to jakoś bez przekonania, bez tej siły wewnętrznej, bez tych praw moralnych właściwych prawidłowemu żebractwu. […] Nasza nędza współczesna jest przezroczysta jak szkło i niewidzialna jak powietrze. Nasza nędza to kilometrowe ogonki, to nieustanny tłok łokci, to złośliwy urzędnik, to spóźniony bez powodu pociąg, to odcięta przez fatalne siły woda, czyli brak wody, to zamknięty nieoczekiwanie sklep, to rozwścieczony sąsiad, to kłamliwa gazeta i wielogodzinne przemówienie w telewizji zamiast transmisji sportowej, to przymus należenia do partii, to zepsuta pralka sprzedana w państwowym magazynie, to specjalne sklepy, w których możesz sobie coś kupić za dolary, to monotonia życia bez żadnej nadziei, to rozpadające się miasta historyczne, to pustynniejące województwa i zatrute rzeki. Nasza nędza to łaska totalnego państwa, łaska z której żyjemy.”

A teraz przeczytajcie powyższy cytat na spokojnie, jeszcze raz. Co z tej listy straciło aktualność i już nie wróci, a co jest wciąż żywe? Czy tak wiele się zmieniło? Dlaczego więc wątpię w przydatność powieści Konwickiego w naszych czasach?

W 2017 roku pewien człowiek postanowił wykonać pod Pałacem Kultury ten sam gest, co bohater „Małej apokalipsy” – podpalić się pod Pałacem Kultury w proteście przeciwko łamaniu konstytucji przez państwo pod rządami PiS. Nikt się tym nie przejął, żadnego oddźwięku, tak jak w przypadku Jana Palacha czy Ryszarda Siwca, którzy zostali męczennikami swoich czasów. Cisza. Zrobiono z człowieka wariata. Nawet nie znamy jego nazwiska. Po prostu Piotr S.

Pamiętajmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz