poniedziałek, 18 marca 2019

Stuart Turton „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” Ocena: 3/6


DZIEŃ SZALONEGO ŚWISTAKA
Sama tego chciałam.
To miała być odskocznia od wątłych polskich kryminałów z zagadkami dla myślących inaczej. Takie puzzle 1000 elementów ze 101 dalmatyńczykami, zamiast klocków duplo.

Opis na okładce zachęcił mnie skutecznie: „O jedenastej wieczorem Evelyn Hardcastle zostanie zamordowana. Masz osiem dni i osiem wcieleń. Pozwolimy ci odejść pod warunkiem, że odkryjesz, kto jest zabójcą.” To nie może być intryga dla przedszkolaków - pomyślałam.

I nie była! Sama łamigłówka rzeczywiście, i owszem, w porządku, ale całość… już niekoniecznie. Więc teraz będzie o tym, dlaczego nie mogę z czystym sumieniem polecić wam tej powieści.

Po przeczytaniu opisu byłam przygotowana na to, że wchodzę w świat, w którym rządzą bardzo specyficzne i dziwne reguły, ale nie przyszło mi do głowy, że prawie do samego końca nie będę wiedzieć jakie. I to właśnie uwierało mnie najbardziej.

Moje wrażenia najlepiej sformułował sam autor, który tak opisał odczucia głównego bohatera: „Gdy masz za mało informacji, jesteś ślepy, gdy za dużo, zostajesz oślepiony”. Tak właśnie się czułam czytając tę powieść – przez prawie cały czas byłam ślepa, a na końcu, ledwo gdy przejrzałam na oczy, natychmiast zostałam oślepiona. „Wiem, że nic nie wiem” - jeśli nie przeszkadza wam taka opcja w kryminałach – czytajcie na własne ryzyko. Zapewniam jednak, że marna to satysfakcja, jeśli się błądzi po omacku, jak kania dżdżu łaknąc wskazówek od autora i nie mając okazji samodzielnego dochodzenia do prawdy.

Błądząc po omacku przerzucam kartki bez przyjemności, tylko z obowiązku. Zaufałam autorowi i mam nadzieję, że może wreszcie przytrafi się coś, co przyspieszy bieg wydarzeń (nie zdziwię się, jeśli duża część czytelników nie okaże Stuartowi Turtonowi takiego zaufania). Coś tam się wydarza od czasu do czasu, ale suspensu długo brak. Dzieje się tak ponieważ prawie wcale nie znamy głównego bohatera, wiemy natomiast, że tak jak w grze komputerowej ma osiem żyć i nic mu się nie może stać. Co dzień wciela się w kogoś nowego, a jego własne ego ukryte jest tak głęboko, że nie mamy pojęcia czy kochać go, czy nienawidzić. W związku z tym odbieramy faceta jako przeciętniaka bez motywacji i jego los zupełnie nas nie obchodzi.

Konstrukcja powieści zapowiedziana w opisie sugeruje od razu, że zagadki muszą być dwie: pierwsza, klasyczna – kto zabił?, druga – specyficzna dla tej powieści – o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi? Dlaczego bohater budzi się codziennie w nowym wcieleniu i jak w „Dniu świstaka” przeżywa wciąż to samo, mając jednak wpływ na bieg wydarzeń.

O ile wyjaśnienie pierwszej zagadki mogę uznać za wystarczające (choć moja osobista wrażliwość cierpi, gdy trup ściele się zbyt gęsto, przez co obojętnieję na śmierć; autor nie ustrzegł się również błędów logicznych – Donald Davies nie miał jak zdobyć sojuszników, ale to drobiazgi, na które przymykam oko), to rozwiązanie drugiej zagadki kompletnie mnie nie satysfakcjonuje. Tak jakby autor całą energię włożył w namotanie jednej intrygi, a drugą skończył byle jak, bo może czytelnik tak bardzo skupi się na rozwikłaniu tej pierwszej, że nielogiczności drugiej nie zauważy.

Wyjaśnienie powodów, dla których bohater znalazł się w tej grze jest zupełnie absurdalne, rodem ze słabej powieści s-f w której ludzie żyją na Księżycu bez masek tlenowych, czyli wszystko, co autorowi przyjdzie do głowy jest możliwe. Już prędzej kupiłabym rozwiązanie, że rzeczywistość jest takim Matrixem, pewnym rodzajem komputerowej gry, w którą większość uczestników musi grać za karę. Stwarzanie pozorów, że wszystko dzieje się naprawdę zupełnie mnie nie przekonuje, jak również to, że organizatorzy nie mają wpływu na to, co się dzieje. Jeżeli sami niewiele mogą i są dziećmi we mgle, to po co w ogóle tam są i po co ta cała zabawa? No i, dajcie spokój, naprawdę nikt się nie zorientował o co chodzi przez trzydzieści lat?!

Bardziej jednak przeszkadza mi lukier, którym autor częstuje nas na zakończenie. W spektakularną przemianę bohaterów nie wierzę dlatego, że rzadko komu wierzę na słowo. A nie dostałam, niestety, wystarczających przesłanek, które by mi to umożliwiły.

Czy sięgnę po kolejną książkę autora? Oczywiście! Wyobraźni i inteligencji Stuartowi Turtonowi nie brakuje, i mam szczerą nadzieję, że umiejętności korzystania z obu tych zalet jednocześnie zdąży się jeszcze nauczyć.

Tagi:  Stuart Turton „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle”, Stuart Turton „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” opinie, Stuart Turton „Siedem śmierci Evelyn Hardcastle” recenzja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz