piątek, 17 lipca 2020

Julie Clark „Ostatni lot” Ocena: 2/6

ZNACIE? TO POSŁUCHAJCIE

Kolejny, amerykański wyrób thrilleropodobny dla zdesperowanych kobiet, które albo nigdy wcześniej nie miały do czynienia z powieściami tego typu, albo mają taką potrzebę, aby o pewnych rzeczach czytać po kilka razy, bo inaczej im się nie utrwali (panowie na dzień dobry mogą sobie odpuścić, chyba że najdzie ich nagła chęć na zgłębianie skomplikowanej natury kobiet).

Jeśli nic ci nie mówią nazwiska takich autorek jak: B.A. Paris, Jenny Blackhurst, Sheryl Browne czy Laura Lippman, możesz zaryzykować. Jeżeli czytałaś takie dzieła jak: „Za zamkniętymi drzwiami”, „Spalona słońcem” albo nawet „Wyrwa” Chmielarza, i bardzo ci się podobało – bierz się za lekturę. Będzie tak, jak lubisz, rozwlekle, nudno, schematycznie. Nic nowego.

Ile razy można pisać o kobietach maltretowanych przez mężów, które nagle wpadają na pomysł, żeby się od dręczyciela uwolnić? Ile razy można odkrywać prawdę, że jak się człowiek zaangażuje w handel narkotykami, to nie tak łatwo od tego uciec? Można, jak widać, w nieskończoność. „Ostatni lot” najlepszym tego przykładem.

Po zaciekawiającym początku, przez dwie trzecie książki autorka snuje ckliwą opowieść o trudnym dzieciństwie i młodości mało rozgarniętych bohaterek. Obie takie biedne, maltretowane przez los, no współczuj im czytelniczko. Jedna nawet nie znała rodziców, wychowywana w domu dziecka, próbuje dotrzeć do swoich korzeni, druga, opuszczona przez ojca, straciła matkę i siostrę w wypadku, w bardzo młodym wieku i nie może sobie z tym poradzić nawet po wielu latach. Obie próbują rozpocząć nowe życie z różnymi rezultatami.

Dopiero pod koniec pojawia się coś w rodzaju zagrożenia, ale słabiutkie ono, leciutkie i naciągane. Nie pierwszy to przypadek, kiedy bohaterom udaje się wyjść z opresji tylko dlatego, że los im sprzyja. Ach ci szczęściarze!

Jedyne, co przemawia na korzyść tej powieści, to dość sprawnie obmyślana intryga. Na szczęście, zawiązanie akcji, które w pierwszej chwili wydaje się absurdalne, na końcu okazuje się uzasadnione. To jednak za mało, żeby twórczością Julii Clark jeszcze kiedyś się zainteresować. Tej pani już dziękujemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz