poniedziałek, 24 września 2018

Max Czornyj "Najszczęśliwsza" Ocena: 2/6


UWIERZ MI NA SŁOWO
Na nazwisko Maxa Czornyja wpadam już od jakiegoś czasu. Wszyscy chwalą, no to może pora, żeby wyrobić sobie własne zdanie. Niestety, wygląda na to, że znów jest to zdanie odrębne. Chyba pora przestać czytać polskie kryminały. Drodzy czytacze – pomocy! Podpowiedzcie jakiś dobry, nowy tytuł. Tylko trzy warunki muszą być spełnione, ale jednocześnie. Ma być: a) logicznie, b) prawdopodobnie, c) bez przynudzania. I nawet nie próbujcie polecać mi Mroza.

„Najszczęśliwsza” zaczyna się mocno, a potem, przez więcej niż połowę książki akcja kompletnie siada. Obserwujemy z jednej strony zdruzgotanego po śmierci żony głównego bohatera, a z drugiej - historię skrzywdzonej w dzieciństwie dziewczyny. Wątki prowadzone są równolegle, drugi z pozoru nie wiąże się z pierwszym. Jednak średnio wyrobiony czytelnik dość szybko się orientuje, że obie te historie muszą mieć ze sobą coś wspólnego.

Do „Najszczęśliwszej” zarzut mam podobny, jak do „Żmijowiska” Chmielarza (recenzja z 21 maja 2018): historia ta jest kompletnie niewiarygodna. Zakończenie zaskakuje, ponieważ oparte jest na fałszywych przesłankach. Skoro błędy i luki w postępowaniu bohaterki wyłapuje nawet zwykły czytelnik kryminałów, to jak te fakty mogły umknąć w śledztwie? Czy tam w Lublinie, w policji i prokuraturze pracują sami idioci? Na dodatek autor w posłowiu dokonuje emocjonalnej manipulacji i próbuje nas przekonać, że takie rzeczy się zdarzają. Podaje przykłady konkretnych, prawdziwych, niewinnych osób, które zostały skazane na skutek nadużyć w policji, niechlujstwa prokuratorów, nieudolności sędziów. I domaga się prawa oskarżonych do obrony.

Dlaczego więc sam tego nie robi? Dlaczego urywa historię w momencie, kiedy tak naprawdę powinna się zacząć? Żeby zaskoczyć czytelnika? Ja za takie akcje dziękuję. Postępując w ten sposób autor sprawia, że czytelnik po prostu mu nie wierzy i zaczyna zadawać pytania. Dlaczego tak się to kończy? Bo ktoś naprawdę wziął na poważnie zeznania jedynego świadka, którego wiarygodność jest tak łatwa do podważenia? Bo adwokat się nie przyłożył do obrony? Bo prokurator się uwziął? Bo policjant chciał mieć jakiś sukces na koncie? Bo sędziemu nie chciało się pracować?

Żeby nie zostać źle zrozumianą – nie staram się pisać za autora innej książki, tylko domagam się prawa do informacji. To, że inne podobne sytuacje miały miejsce w rzeczywistości nie oznacza przecież, że zaniedbania w sądownictwie prowadzące do skazywania niewinnych, to norma.

Autor popełnia również błąd techniczny, przez który czytelnik szybko orientuje się, kto za tym wszystkim stoi. Ale teraz, to już muszą być spoilery, więc ostrzegam.

Bohater wymienia w mieszkaniu zamki na supernowoczesne, nie do złamania, a jeśli już, to przez jakiegoś superwłamywacza. Jeżeli założymy, że zwykły włamywacz nie potrafi przenikać przez mury, a jedyną osobą, która oprócz bohatera ma klucze do domu jest jego dziewczyna, to jaki z tego wniosek? Kto mógł podrzucać te wszystkie przedmioty? Zgadliście. Żadnego superwłamywacza nie było.

Na sztuczkę z zamianą imion również się nie nabrałam. To, że Mery i Magda to jedna osoba można było wyczuć nosem, no bo dlaczego nagle, jak królik z kapelusza pod koniec książki miałaby się pojawić jakaś nowa postać?

Magda – zabójczyni - przez wiele lat pała żądzą zemsty, ale nie na ojcu, którego oskarża o wszystkie swoje nieszczęścia, bo ojciec już nie żyje, tylko na Bogu ducha winnym przyrodnim bracie, o którego istnieniu przez wiele lat nie miała nawet pojęcia. Dlaczego? Bo jest zazdrosna o jego lepsze dzieciństwo i dobre relacje z ojcem pod koniec życia. No dajcie spokój! Ten ojciec był kryminalistą, mordercą (!) i gwałcicielem (Magda została poczęta w wyniku gwałtu), więc naprawdę tak jej na tych dobrych relacjach zależało???

Motywy działania Magdy są tak niewiarygodne psychologicznie, że da się je uzasadnić jedynie skłonnościami psychopatycznymi, ocierającymi się poważnie o chorobę umysłową. Żeby zemsta się dokonała, dziewczyna bez wahania wchodzi w relację kazirodczą z własnym bratem i bez żadnych skrupułów, z zimną krwią morduje kilka zupełnie jej obojętnych, niewinnych osób, po to tylko, żeby wrobić brata w morderstwo.  Czy ktoś uwierzy w to, że dziewczyna jest przy zdrowych zmysłach? Sama zresztą przyznaje, że chodziła na terapię.

O rozdwojeniu osobowości świadczy również prowadzony przez nią pamiętnik. O ile sąd mógłby dać wiarę, że kochanek zmuszał ją do pewnych zachowań (ale wciąż mamy słowo przeciw słowu i sporo świadków, którzy mogliby temu zaprzeczyć), to zapisywanie wspomnień, w których poczesną rolę zajmuje fałszywa rodzina i wyimaginowane dziecko, powinno już wydać się podejrzane. Kochanek jej kazał pisać fałszywy pamiętnik? I co? Sprawdzał, czy pisze tak jak trzeba?

Kiedy w pamiętniku Magdy czytam, że zaczyna podejrzewać swojego męża o popełnienie morderstwa, zupełnie nie wiem, dlaczego wpadła na taki pomysł. Tylko dlatego, że kiedy doszło do zbrodni nie było go w domu? No, w tej sytuacji, to chyba wszystkie żony powinny zacząć zabraniać mężom wychodzić na piwo, bo każda nieobecność w domu może być podejrzana.

Max Czornyj napisał historię niespójną i zaproponował czytelnikowi najłatwiejsze rozwiązanie: „tak było, uwierz mi na słowo”. Większość czytelników, jak widać uwierzyła. Ja jednak stosuję zasadę ograniczonego zaufania i na pytanie: „dlaczego?” nie wystarcza mi odpowiedź: „bo tak”.

Tagi: Max Czornyj "Najszczęśliwsza", Czornyj "Najszczęśliwsza", Czornyj "Najszczęśliwsza" opinie, Czornyj "Najszczęśliwsza" recenzja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz