piątek, 20 marca 2020

Andrzej Sapkowski „Narrenturm” Ocena: 2/6


MAGICZNA STRONA 296 I PÓŁ
Kiedy zasnęłam nad tą książką po raz trzeci, przyszedł czas, aby podjąć radykalną decyzję. To nic, że to Sapkowski. To nic, że jego fani mnie zjedzą. Własne zdrowie psychiczne ważniejsze. Jeśli dotrwam do połowy książki (magiczna strona 296 i pół) i nadal nie dowiem się, po co autor mi tę historię opowiada, i nie będę miała ochoty dowiedzieć się – co dalej? – powiem: pas. Jak myślicie, co zrobiłam?

Co mnie w „Narrenturm” zirytowało najbardziej? Nic na to nie poradzę, ale lubię czytać ze zrozumieniem. Jeżeli dostaję cały akapit, z którego nie dociera do mnie NIC, nabieram przekonania, że autor mnie, czytelnika ma głęboko w… sami wiecie gdzie. Zastanawiam się, czym się narazili autorowi jego fani, że aż tak bardzo postanowił ich przeczołgać.

Nie wiesz, co to beginaż, wagant, szarszun, wańtuch, gędźba, armiger? To twój problem. Wystarczy, że autor wie. Nie zdobyłeś klasycznego wykształcenia i nie znasz łaciny? To powinieneś wpaść w kompleksy. A ja właśnie dlatego przedkładam powieści, nad rozprawy naukowe, żeby nie wpadać w kompleksy, że czegoś nie wiem, tylko żeby przy okazji czegoś się nauczyć. I bardzo lubię zagadki, ale wtedy, gdy dostaję szansę na ich rozwiązanie.

I tylko nie próbujcie mi wmówić, drodzy fani, że czytając „Narrenturm” wszystko zrozumieliście, albo że uwielbiacie czytać książki przygodowe z wyszukiwarką Google w dłoni (jeśli ktoś czytał tę powieść wtedy, gdy się ukazała, w 2002 roku, to musiał mieć pod ręką „Wielki słownik języka polskiego”, „Słownik wyrazów obcych” i „Słownik łacińsko-polski”). Założę się o skrzynkę pilznera, że większość entuzjastów wszystkie te popisy erudycji autora omijała wzrokiem. Jak więc możecie twierdzić, że coś jest dobre, skoro nie zrozumieliście wszystkiego? Zrozumieliście? A to przepraszam. Nie trzeba rozumieć wszystkiego – powiecie? Zgodzę się, tylko po co zatem wkładać do książki treści, które i tak znakomita większość zignoruje?

Ja jednak jestem dociekliwym czytelnikiem. Czytam na przykład coś takiego:

„Przykładem choćby Marcabru, którego, pomimo nachalnych sugestii zdecydowanie nic nie łączyło z Eleonorą Akwitańską. Wyolbrzymione są też, moim zdaniem, romanse Bernarta de Ventadorn z panią Alaiz de Montpellier i Raula de Coucy z panią Gabrielą de Fayel. Wątpliwości budzi też Tybald z Szampanii, gdy przechwala się względami Blanki Kastylijskiej. A także Arnold de Mareil, według własnych słów kochanek Adalazji z Beziers faworyty króla Aragonii.”

Czytam, analizuję i próbuję dociec, do czego to było potrzebne. Nie znajduję odpowiedzi. Czy tylko mnie te nazwiska nic nie mówią? Czy tylko ja gubię się w ich natłoku? W książce pojawiają się setki postaci, setki nowych nazwisk, i w związku z tym nie zwracamy uwagi na nikogo. W głowie zostaje pustka. Co z tego, że mamy również postaci łatwo rozpoznawalne, jak Zawisza Czarny, Jan Gutenberg czy nawet biskup Konrad, skoro są tylko ozdobnikami, nie mającymi żadnego wpływu na akcję powieści. Ot, popierdzą trochę (to wcale nie moja metafora, to słowa autora; rycerza Zawiszę zapamiętujemy głównie dlatego, że ma gastryczne kłopoty) i jadą dalej.

Chylę czoła przed autorem za rzetelną dokumentację czasów, obyczajów, postaci i miejsc, które opisuje, ale nie mogę mu wybaczyć, że przyjemność z czerpania wiedzy o tamtych czasach zachował dla siebie i nie podzielił się nią taki sposób, aby była pożyteczna dla czytelnika.

„Narrenturm” nie przemówiło do mnie jeszcze z kilku powodów. Kompletnie nie kupuję występującego na kartach powieści fantastycznego świata. Gdyby realia historyczne nie zostały oddane z tak drobiazgową, fotograficzną wręcz dokładnością, gdyby to było jakieś Śródziemie albo Westeros, wtedy uwierzyłabym w pomurniki i wilkełaki bez wahania. Ale straszydła, bajkowe wiedźmy i czarodzieje na Dolnym Śląsku, w latach dwudziestych XV wieku? Po co mi one, skoro realia historyczne są jeszcze bardziej przerażające i krwawe. Spokojnie można było się skupić na prawdziwych polowaniach na urojone czarownice.

Dramaturgia w tej powieści nie istnieje. Po napisaniu kilku książek Sapkowski zapomniał, że istnieją takie środki budowania napięcia, jak zwroty akcji, kulminacje, cliffhangery. Fabuła jest prosta jak budowa cepa: Reynevan ucieka, ścigają go, ucieka, ścigają go, ucieka.

Zupełnie mnie nie też przekonuje postać głównego bohatera. Reynevan von Bielau nic mnie nie obchodzi. Na początku wydaje się tylko naiwny i nijaki, ale dość szybko okazuje się, że jest również durnowaty. Jego o wiele barwniejsi towarzysze podróży, tym bardziej podkreślają mizerotę głównego bohatera. Mam chyba jakiś uraz, bo nie bawią mnie opowieści o durniach.

W „Narrenturm” broni się jedynie sapkowskie poczucie humoru. I to ratuje tę książkę przed pałą. Zabawne sceny giną jednak w zalewie zupełnie niepotrzebnych słów.

Dla mnie Andrzej Sapkowski pozostanie więc wyłącznie autorem „Wiedźmina”. Całą sagę przeczytałam w swoim czasie, i nawet miałam ochotę ją sobie przypomnieć, ale chyba dobrze, że zrezygnowałam. Wspomnienie sprzed dwudziestu lat jest wyidealizowane. Pamiętam, że wtedy wszystko mi się podobało. Mam obawy, że gdybym zajrzała do „Wiedźmina” dzisiaj, mając dużo większe doświadczenie czytelnicze, mogłabym się mocno rozczarować. A po co? Nie wrócę więc do Sapkowskiego. Obejrzę serial.

3 komentarze:

  1. No ładnie masz tu na blogu :)

    J.

    OdpowiedzUsuń
  2. Obejrzałam serial i się załamałam. Amerykanie potrafią czasami tak samo spieprzyć robotę, jak Polacy. Tylko efekty fajne. Żal...

    OdpowiedzUsuń