niedziela, 16 listopada 2025

Weronika Mathia „Szept”, Ocena: 1/6

JAK ZACHWYCA, JEŚLI NIE ZACHWYCA?*

Jeżeli ktoś z jurorów Nagrody Wielkiego Kalibru przeczytał tę książkę do końca, zanim ją nagrodził, to gratuluję. A właściwie współczuję. Bo tego nie da się czytać.

Rozdział pierwszy – nie wiem o co chodzi.

Rozdział drugi – pojawiają się nowe postaci, nadal nie wiem o co chodzi.

Rozdział trzeci – kolejne nowe postaci, nic się nie dzieje, dalej nie wiem, o co chodzi.

Rozdział czwarty – i znów nowi bohaterowie i to samo pytanie – ale o co chodzi?

Chaos.

Gadanie o niczym.

Bardzo ładne zdania, ale tylko zdania. Ozdobniki zdań, z których nic z nich nie wynika. Przerost formy nad treścią, a właściwie zwycięstwo formy nad treścią, bo treści nie ma.

Z opinii kolegów recenzentów wnioskuję, że treść kiedyś jednak się pojawi, ale ja już tego nie doczekam. Podróż tym razem była krótka, więc porzucam audiobook po dwóch godzinach słuchania i nie widzę powodu, żeby czytać dalej. Postać detektywa (kobieta) ledwo się wyłoniła. Niewiele o niej wiem, nie dostałam szansy aby ją polubić (lub chociaż zrozumieć), nic mnie nie obchodzi. Śledztwo wątłe – ledwo się domyślam czego dotyczy (chłopak mylnie oskarżony o morderstwo, ale mogę się mylić). Gubię się w natłoku bohaterów – nie ma żadnego z którym mogłabym sympatyzować. Kompletnie nie mam motywacji, żeby dotrwać do zakończenia.

Recenzenci twierdzą, że zakończenie podobno wymiata, ale cóż z tego, kiedy mnie ono zupełnie nie interesuje. Dałam autorce naprawdę dużo czasu, żeby zachęciła mnie do lektury. Nie udało się. Wynudziłam się wystarczająco przez dwie godziny, nie zamierzam przysypiać przez następnych kilka. Zdrowiej będzie po prostu się wyspać.

Na portalu Rynek Książki przeczytałam, że Weronika Mathia otrzymała nagrodę Wielkiego Kalibru za: „mistrzowskie budowanie napięcia, wielowątkową fabułę oraz głębokie portrety psychologiczne postaci. Recenzenci podkreślają, że „Szept” to powieść, która wciąga od pierwszych stron i nie pozwala się oderwać aż do zaskakującego finału.

Ja się nie wciągnęłam i bez problemu oderwałam. Widocznie nie mam pojęcia, na czym polega „mistrzowskie budowanie napięcia”. Może wy macie inne kryteria.

*Witold Gombrowicz, „Ferdydurke”

niedziela, 26 października 2025

Jean-Claude Izzo „Total Cheops”, Ocena: 5/6

„JEŻELI BÓG ISTNIEJE, TO JESTEŚMY SKURWYSYNAMI”*

Zaryzykuję obrazoburcze stwierdzenie, że Izzo jest nawet lepszy niż Chandler. Napisał tylko trzy kryminały, i zaraz umarł. Nie miał tyle szczęścia (szczęścia, ha, ha!), co Stieg Larsson, autor trylogii „Millenium”, który też napisał trzy kryminały i zaraz umarł, ale trafił w swój czas i dzięki temu jego powieści wciąż żyją. Izzo nie trafił w swój czas, bo był poetą. Prawdziwym (pisał wiersze), ale również poetą kryminału. Chandler także był poetą kryminału, ale miał więcej szczęścia (ha, ha, szczęścia, człowiek, który zapił się na śmierć), bo pisał po angielsku i jakimś cudem ze swoimi mrocznymi, kryminałami noir trafił w swój czas.

Ta proza, czarna i gęsta jak smoła, trafia mnie prosto w serce, dlatego przymykam oko na niedoskonałości debiutanta (to pierwsza powieść Izzo).

Inspektor Fabio Montale, duchowy brat chandlerowskiego Philipa Marlowe’a próbuje rozwikłać zagadkę zabójstwa dwóch przyjaciół z dzieciństwa, z którymi łączyła go silna więź, chociaż ich drogi się rozeszły. To prywatne śledztwo, w policji Fabio wykonuje marginalną robotę. Wszystkie tropy prowadzą do mafii, ale…

Ktoś może zapytać: a po co on tyle o tej Marsylii opowiada? Bo kocha. Proste? A że to nie jest rajska wyspa? No nie jest. Taka prawda.

Ktoś może marudzić, że te konszachty mafijne takie skomplikowane, że trudno się połapać. Na szczęście, nie trzeba wszystkiego ogarniać, bo nie o to tutaj chodzi. Mafia mafią, ale emocje emocjami. Mafiozi się tłuką dla kasy, ale prawdziwa nienawiść z czegoś innego wypływa.

Chciałem stąd wyjść, znaleźć się w łódce, na szerokim morzu (…) Cała ludzkość wychodziła mi gardłem. Te wszystkie historie, to tylko znikoma cząstka nikczemności świata (…) Można by uwierzyć, że pierwszy człowiek tak dostał w kość, że zawładnęła nim nienawiść. Jeżeli Bóg istnieje, to jesteśmy skurwysynami.”*

To powieść skierowana do ludzi potrafiących czytać ze zrozumieniem, a nawet do tej specyficznej kategorii czytelników, którzy potrafią jeszcze czytać między wierszami. [„Z poduszką czy bez? – pytano przy rezerwacji miejsc w niektórych hotelach.” Ładne, prawda?] To książka dla tych, co potrafią zachwycać się słowem i docenią ironię.

Jeszcze kilka dni temu ten dom był domem starego kawalera, a teraz trzy kobiety grają tu sobie w remika, chociaż dochodzi północ. Posprzątane. Jedzenie przygotowane. Naczynia pozmywane. Na tarasie suszy się pranie. A przede mną marzenie każdego mężczyzny: matka, siostra i prostytutka. (…) Szkoda, że nie tworzą razem jednej, jedynej kobiety, którą bym pokochał.

Nie liczcie na światełko w tunelu. Fabio nie znajdzie ukojenia.

Kiedy mi opisała mężczyznę, o którym marzy (…) przestraszyłem się. Nie podobał mi się ten portret. To nie ja.”

Nareszcie znów ją widziałem. Po drugiej stronie śmierci. Zdechli ci, którzy ją zabili. (…) Noszę ją w sercu i będzie ze mną zawsze na tej ziemi, która każdego dnia daje ludziom szansę.”

Zaczęłam znajomość z Izzo od drugiej części trylogii ("Szurmo"), która, siłą rzeczy, była już lepiej dopracowana (mniej postaci, nie tak skomplikowane konszachty policyjno-mafijne) i już się nie mogę doczekać części trzeciej, i ostatniej, niestety.


wtorek, 7 października 2025

Joanna Szpak „Uśpienie”, Ocena: 1/6

ODZIEDZICZONE ZŁO

Nie wiem czy uwierzycie w taki zbieg okoliczności, ale w tym samym czasie, dosłownie jedna po drugiej, przeczytałam dwie książki na ten sam temat, z takim samym sposobem narracji (pierwsza to „Wszystko zostaje w rodzinie” Johna Marrsa).

Autorzy oddają głos maniakalnym mordercom, którzy mordują dla przyjemności, przekonani, że uszczęśliwiają swoje ofiary pozbawiając je życia. „Przesłanie” obojga autorów (przesłanie nie bez powodu umieszczam w cudzysłowie, bo scyzoryk mi się w kieszeni otwiera na takie przesłanie) jest takie, że zło jest dziedziczone. Ktoś morduje, bo tatuś/mamusia/dziadziuś przekazali im taki „dar” w genach i nasz biedny, skądinąd przecież tak wrażliwy psychopata też musi to robić. Oj, biedny!

Biorąc pod uwagę, że choroby psychiczne rzeczywiście mogą być dziedziczone (czasem objawia się to dopiero w trzecim pokoleniu), to autorzy nawet nie mijają się z prawdą. Ale próba usprawiedliwienia genetyką zachowań psychopatycznych i napawanie się mrocznymi, pokręconymi (żeby nie napisać po*ebanymi) umysłami, a zwłaszcza pozwalanie im na robienie kitłaszu w głowach naiwnych czytelników, to zupełnie inna sprawa.

Nataszka - bohaterka „Uśpienia” jest przecież taka sympatyczna. Kocha zwierzątka, jako jedyna z rodziny pomaga babci chorej na Alzheimera (och, jaka słodka jest ich relacja), ma problemy rodzinne i tylko ludzi nienawidzi tak, że mogłaby ich zabić. Taka drobna przypadłość. Może lepiej wysłać taką osobę do psychiatry albo na terapię, niż dawać jej możliwość wypowiadania się w roli również pozytywnego, skądinąd, bohatera?

Konstruując tę opowieść Joanna Szpak popełniła kardynalny błąd fabularny. Bohaterka znajduje dziennik sprzed lat, pisany prawdopodobnie przez kogoś z najbliższej rodziny, który może być dowodem zbrodni. Zamiast przeczytać go natychmiast, od deski do deski, zarywając noc (co zrobiłby KAŻDY; spróbujcie tylko postawić siebie na jej miejscu), Nataszka czyta sobie jeden rozdzialik, a potem snuje się po mieście. I tak, czyta sobie mniej więcej jeden rozdział co kilka dni, jakby to był nudny kryminał polskiego autora, a nie zapiski od których może zależeć jej życie. No nie ma takiej opcji. Oczywiście, żeby to zagrało, należałoby lepiej pogłówkować nad fabułą, tak, aby to bohaterka wszystko wiedziała, a czytelnicy już nie, ale to przerosło możliwości autorki. Zapewne wydawało jej się, że uda jej się w ten sposób dawkować napięcie, ale nie wyszło. Gdyby nie to, że słuchałam audiobooka w czasie podróży, odkładałabym czytanie tego snuja na potem, podobnie jak bohaterka czytając dziennik.

Nazywanie tej książki kryminałem lub thrillerem to grube nadużycie. Trup pojawia się tuż przed końcem (85% na czytniku), nie ma żadnych tropów, które pozwalałyby czytelnikowi wytypować zabójcę. Rozwiązanie zagadki dziennika jest banalne, zagadka kryminalna wyjaśnia się w epilogu, a rozwiązanie wyciągnięte jest jak królik z kapelusza.

Nie znajduję powodu, dla którego mielibyście przeczytać „Uśpienie”. Chyba tylko po to, żeby dać zarobić wydawnictwu i autorce.

Nawet się zastanawiałam, czy nie podwyższyć oceny za dobry język i styl, ale nie. To nawet gorzej, że ta bzdura została poprawnie po polsku napisana.

Drodzy autorzy, bardzo was proszę. Zanim zaczniecie pisać kolejną książkę o psychopatach, bo się wam to wyda takie oryginalne, poczytajcie najpierw trochę kryminałów. Może odejdzie wam ochota na wymyślanie historii, które inni opisali już na wszelkie możliwe sposoby.

wtorek, 30 września 2025

John Marrs „Wszystko zostaje w rodzinie” Ocena: 3/6

POKRĘCONE UMYSŁY

Przez długi czas (zdecydowanie za długi) ta książka wydawała się kolejną, schematyczną, przegadaną powieścią o seryjnym, psychopatycznym mordercy, któremu autor pozwala na rozwlekłe wynurzenia, ponieważ nie ma innego pomysłu na rozwój akcji. Na szczęście, gdzieś tak w połowie nastąpił zgrabny twist, i kiedy wydawało się, że już wszystko wiemy, nareszcie coś zaczęło się dziać.

Nie lubię książek o wariatach mordujących dla samej przyjemności zabijania, co wyjaśniane jest przez autorów misją zabójcy, która może być uzasadniona wyłącznie jego chorym umysłem. Takie powieści zwykle potępiam w czambuł, ale tutaj robię wyjątek, ze względu na pomysł (wyjaśnienie na czym on polega byłoby mega spoilerem; opis wydawcy ma się nijak do tematu) i precyzyjnie skonstruowaną intrygę, w której wszystkie tropy konsekwentnie prowadzą do celu.

Podwyższam ocenę za drugi twist i zakończenie, które zostało w wyważony sposób zasygnalizowane tak, aby czytelnik miał satysfakcję z tego, że jednak dał się zaskoczyć. Jeden z bohaterów od dłuższego czasu wydawał się podejrzany, a jednak nie przypuszczalibyśmy, że aż do tego może być zdolny.

Jeśli tolerujecie seryjnych morderców i nie przeszkadza wam ględzenie autorów o ich pokręconych umysłach, możecie pana Marrsa przetestować.

poniedziałek, 8 września 2025

Miika Nousiainen „Korzenie” Ocena: 3/6

W LEWO ZWROT

Podtytuł głosi, że jest po powieść genealogiczno-stomatologiczna. Powiedziałabym raczej, że stomatologiczno-podróżnicza, mocno lewicująca. Gdyby nie optymistyczne, poprawiające nastrój przesłanie, z którym pozostajemy po lekturze, czepiałabym się bardziej. A tak, tylko trochę ponarzekam, głownie na to, że wszystkie wymienione na wstępie składniki tej zadziwiającej mikstury są zbyt mocno skondensowane.

Z opisami leczenia zębów autor naprawdę przesadził, nie tylko ilościowo, ale również merytorycznie. Każdy z nas kiedyś musiał trafić do dentysty, więc trudno podzielać optymizm autora. Po jednym, leczonym kanałowo zębie pacjent pada na twarz, i nie wyobrażam sobie, żeby za jednym zamachem pozwolił sobie zrobić cztery zęby. Ja bym tego nie przeżyła. Nie wierzę też, żeby ktoś wysiedział na fotelu dentystycznym przez cały dzień, żeby sobie naprawić lub wymienić wszystkie zęby. Miika Nousiainen albo jest masochistą i myśli, że inni też tak mają, albo ma zbyt wybujałą wyobraźnię.

Poszukiwanie korzeni w odległych zakątkach świata jest na szczęście bardzo ciekawe, ale autor przesadził trochę ze swoim socjalistycznym podejściem do zjawisk społecznych. Nie, żebym miała jakieś zastrzeżenia do takiego światopoglądu („kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie sk****synem” – podobno Bismarck coś takiego powiedział), ale kiedy wciska się polityczne poglądy przy każdej okazji, to choćby były nie wiem jak słuszne, w pewnym momencie zaczyna się to robić mało strawne.

A tak poza tym, po zbyt długim, stomatologicznym wstępie powieść zaczyna wciągać i czyta się ją całkiem miło. Niezobowiązująca lektura akurat na wciąż jeszcze letni czas.

czwartek, 7 sierpnia 2025

Aleksandra Śmigielska „Wiem o wszystkim” Ocena: 1/6

WIEM, ŻE NIC NIE WIEM

Dużo się tu dzieje, ale ciężko się to czyta.

Potencjał był duży: dobry pomysł, żeby opisać śledztwo nie z punktu widzenia policji, tylko trzech kobiet, które są w jakiś sposób z nim związane. Do tego dochodzą informacje podawane przez media i influencerów. Co nie zagrało?

Bohaterki prowadzą śledztwo, a policja, zdaniem autorki – śpi. Skoro dwie totalne amatorki w dwa dni potrafią zdobyć kluczowe informacje, to policja potrafiłaby to zrobić w trzy chwile. Tak trudno rozszyfrować skąd robione były zdjęcia? Oj, nie docenia pani Śmigielska naszych stróżów prawa.

W połowie książki wciąż nic nie wiem o bohaterkach, nie mam więc do nich żadnego stosunku emocjonalnego, nic mnie nie obchodzą. No może jedna trochę, ale tylko dlatego, że jej dziecko miało wypadek i walczy o życie. O niej wiem trochę więcej, ale wciąż za mało, żeby wzbudzała pozytywne uczucia. Negatywnych też nie wzbudza. Nul. Podejrzewam, że sama autorka też niewiele o nich wie, dlatego są takie tajemnicze. Na samych tajemnicach nie buduje się jednak wiarygodnego rysu psychologicznego postaci.

I to jest mój pierwszy, poważny zarzut do tej książki: wiem, że nic nie wiem. Autorka wrzuca dziesiątki tajemnic, z których zaledwie kilka zostaje rozwiązanych, i to też nie do końca. Naprawdę, to nie jest sposób na budowanie napięcia. Żeby kibicować bohaterom muszę przynajmniej wiedzieć, o co toczy się gra.

Mąż zaginął, ale może uciekł. Zabił, ale może nie zabił. Żyje i się ukrywa, ale może nie żyje. Matka ma coś na sumieniu, ale może nie ma. Co chwila taki dylemat. Czuję się jak dziecko we mgle. Czytam dalej nie dlatego, żeby się dowiedzieć, kto zabił (co powinno być regułą w kryminale), tylko aby się przekonać, czy przynajmniej zakończenie będzie się trzymać kupy (skrzywienie zawodowe recenzenta), co będzie podstawą uczciwej oceny. No niestety, totalnie się nie trzyma.

Tajemnice nie zostały rozwiązane, bo po co? Nie interesuj się niepotrzebnie, czytelniku. Co cię obchodzi, czy mąż został słusznie skazany czy nie? Czy to z tego powodu ofiara szantażowała rodzinę? Dlaczego matka szła w zaparte, skoro okazało się, że syn jest niewinny? Masochistka? Podejrzewam, że autorka sama nie potrafi odpowiedzieć na te pytania.

Jednak dopiero zakończenie zwala z nóg. Na ostatnich dwóch stronach Aleksandra Śmigielska postanowiła totalnie rozwalić system i odwrócić kota ogonem. A jakże, wszystko w imię zaskakiwania czytelnika. Wrzuciła efektowne rozwiązanie, które sypie się jak domek z kart. Dziecko wszystko widziało? I nikt inny? Matka jest kretynką i zabija trupa? Dlaczego to robi? W policji też są sami idioci i w to wierzą? Jakiś patolog w ogóle badał to ciało? A morderca to jaki miał motyw? Przecież dopiero co się od ofiary uwolnił?

Takie zakończenie obraża inteligencję czytelnika, pod warunkiem jednak, że czytelnik taką inteligencję posiada. Sądząc po liczbie wysokich ocen, nie do takiego jednak czytelnika ta książka została skierowana.

Jeśli z natury nie jesteście obrażalscy – to czytajcie.

poniedziałek, 7 lipca 2025

Serial „Babylon Berlin” Ocena: 6/6, Volker Kutscher „Śliska sprawa” Ocena: 2/6

BABYLON BRESLAU IN SPE

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, czy na podstawie słabej książki może powstać genialny serial, to już nie musicie. Może. I to jest właśnie ten przypadek.

Serialem „Babylon Berlin” zachwyciłam się bezwzględnie, postanowiłam więc przeczytać książkę, na podstawie której został zrealizowany. Przeoczyłam jednak ostrzeżenie na okładce: „Babylon Berlin: serial inspirowany powieścią.” No właśnie. Diabeł tkwi w szczegółach. „Inspirowany”, a nie „na podstawie”. I całe szczęście. Dla serialu.

„Babylon Berlin” jest błyskotliwy, inteligentny, trzyma w napięciu, zapiera dech. Książka jest nudna, męcząca, okrutnie przegadana, nie mam ochoty, żeby dowiedzieć się co będzie dalej.

W serialu bardzo szybko zaczynamy śledzić intrygę, w książce dotarłam do jednej czwartej i dalej nie wiem o co chodzi. Przestaję czytać, bo przecież i tak już wiem, jak to się skończy.

Książkowi bohaterowie są mdli, bez charakteru i trudno ich rozróżnić. Bohaterowie filmowi od początku budzą emocje, mają jaja, a postać Charlotte (w książce ledwo zarysowana) to najbardziej oryginalna i zapadająca w pamięć postać kobiety detektywa od czasów panny Marple, chociaż oczywiście osobowościowo i społecznie są na przeciwległych biegunach.

W serialu, jak na dłoni, widzimy cały przekrój społeczeństwa Niemiec z okresu tuż przed dojściem Hitlera do władzy: od elit, poprzez klasy średnie, aż po doły społeczne. W powieści autor też próbował się z tym zmierzyć, ale wyszedł mu kiepski podręcznik historii.

Co ja zresztą będę marudzić o marnej książce, którą z ulgą porzuciłam po stu sześćdziesięciu stronach? Oglądajcie serial, i tyle! Scenarzyści zrobili naprawdę dobrą robotę, wycisnęli powieść jak cytrynę i dodali jej skrzydeł, a reżyserzy (tak się składa, że ci sami, co scenarzyści) nie zepsuli dobrego tekstu, bo sami go napisali. Scenografia imponuje rozmachem, przedwojenne Niemcy jak żywe, widać, że nie była to biedaprodukcja, jak w polskim kinie.

I tak sobie tylko marzę, co by było, gdyby za ekranizację cyklu powieści Marka Krajewskiego o Edmundzie Popielskim wzięli się prawdziwi scenarzyści. Taki był potencjał, żeby stworzyć dzieło na miarę „Babylon Berlin”, nawet z niskim budżetem, dobra historia obroniłaby się sama. Tymczasem serial „Erynie” - to tylko popłuczyny po popłuczynach po powieści: niestrawne, pokręcone, nieczytelne. Wymiękłam po trzecim odcinku, bo mimo znajomości książek Krajewskiego nie wiedziałam o co chodzi, więc oglądanie było podobną męczarnią, jak czytanie powieści Kutschera. Ale wciąż jest szansa na przyzwoitą ekranizację cyklu z Eberhardtem Mockiem. Tylko, czy komuś się będzie chciało?

W serialu „Babylon Berlin” tylko jedna rzecz mnie niepokoi. Po Berlinie w późnych latach dwudziestych ubiegłego wieku w ogóle nie jeżdżą konne dorożki. To absolutnie niemożliwe. Scenografowie w tym zakresie się nie postarali.