poniedziałek, 9 czerwca 2025

Alicja Sinicka „Podopieczna” Ocena: 4-/6

JAK TO W RODZINIE

Alicja Sinicka pozytywnie mnie zaskoczyła. Do ostatnich publikacji nowych polskich autorów podchodzę z rezerwą. Najczęściej przecież trzeba spodziewać się wyrobów thrilleropodobnych w stylu Karoliny Wójciak („Oszukana”) czy Agnieszki Peszek („Je2bnik”), a tym razem mamy całkiem sensownie napisaną powieść. Autorka twardo chodzi po ziemi i nie wciska kitu. Nie czytajcie jednak opisu na okładce, bo wprowadza w błąd. Trochę nie o to w tej książce chodzi, i całe szczęście.

Sinicka zna zasady dramaturgii, potrafi budować napięcie, są zwroty akcji, kiedy trzeba, dobrze się to czyta. Trochę mi przeszkadzał czas teraźniejszy w narracji, bo to siłą rzeczy sprawia, że język jest uboższy, ale cóż, może i jest uboższy, ale jednak poprawny (z wyjątkiem prologu, bo na początku redaktorka chyba przysnęła).

Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, więc od razu zapaliło mi się światełko alarmowe. A co, jeśli Sinicka zaraz wprowadzi kolejnego pierwszoosobowego narratora, bo wzorem innych polskich popularnych autorek (Stachula „Pisarka”, Przydryga „Mursz”) nie potrafi pisać w trzeciej osobie? Na szczęście nie było tego problemu. Opowieść prowadzona jest cały czas z punktu widzenia Anny - żony i matki, a niespodziewanie, w zastępstwie, również opiekunki do dziecka w znajomej rodzinie. Autorce sprawnie udaje się utrzymać uwagę czytelnika, bez żonglowania narracjami wszystkich bohaterów, co świadczy o dobrze opanowanym warsztacie.

Sama fabuła nie jest jakoś szczególnie oryginalna czy porywająca. Mamy dwa wątki, które w zasadzie się ze sobą nie łączą. Pierwszy to historia raczej obyczajowa, nauczyciela podejrzewanego o nieczyste relacje ze swoją uczennicą, która zaginęła, drugi – to wątek bardziej kryminalny, gdzie jest dużo więcej thrillu.

Ta fabuła byłaby zupełnie stereotypowa i przeciętna, gdyby Alicja Sinicka nie postarała się również o moją ulubioną „wartość dodaną”. To również historia o tym, jak bardzo słowa mogą ranić. Przemoc bywa nie tylko fizyczna. Przemoc psychiczna bywa o wiele bardziej niszcząca. Nie jest to opowieść tak przejmująca, jak na przykład „Zdrada” Karin Alvtegen, ale mimo wszystko zakończenie sprawia, że wartość tej książki wzrasta.

Chętnie przekonam się jak dalej Alicja Sinicka będzie sobie radzić, ale biorąc pod uwagę jak bardzo wydawcy zmuszają autorów do pracy na akord, nie robię sobie większych nadziei. Magda Stachula też kiedyś dobrze zaczynała.

poniedziałek, 26 maja 2025

Robert McCammon „Bagno” Ocena 6/6

CHYTRY DWA RAZY TRACI*

Autor zachęcił mnie już przedmową. Napisał w niej, że kiedy był wziętym autorem popularnych horrorów, postanowił napisać zupełnie inną gatunkowo książkę. Niestety, ta nowa bardzo słabo się sprzedawała, więc kolejnej, „innej” nikt już nie chciał wydać. McCammon milczał przez 10 lat, ale się nie poddał. Wyjaśnił to tak:

„…pisanie wiele dla mnie znaczy. Nigdy nie tworzyłem wyłącznie dla pieniędzy. Nie potrafiłbym. Pewnego razu mój agent spojrzał na mnie ze złością i powiedział: „Rick, po prostu wykonaj swoją cholerną pracę!” No cóż – nie mogę, jeśli w nią nie wierzę. (…) „Bagno” to powrót z piekła do rajskiego ogrodu. Do nowego początku. Do miejsca, gdzie człowiek rodzi się na nowo.”

Postanowiłam sprawdzić, co autor miał na myśli, i nie zawiodłam się.

„Bagno” jest mieszanką kilku gatunków: klasycznego thrillera, modelu „uciekający i ścigani” z nieustannymi zwrotami akcji, i z końcówką z zupełnie innej bajki, „ku pokrzepieniu serc”. O dziwo, wszystko to działa perfekcyjnie, ze względu na idealnie wymierzone proporcje. To książka totalnie zakręcona i maksymalnie odleciana. Mimo, że nieprawdopodobne wydarzenia gonią jeszcze bardziej nieprawdopodobne, to wszystkie są wiarygodne, ponieważ autor z żelazną konsekwencją pilnuje następstwa zdarzeń i związków przyczynowo-skutkowych. Intryga jest precyzyjna jak szwajcarski zegarek.

Bohaterowie są tak oryginalni, że nie zastanawiajcie się nawet, czy zgromadzenie tylu odjechanych postaci w tym samym miejscu i czasie jest możliwe. Tak, jest możliwe, jeśli się przyjmie taką konwencję. Ja tę konwencję kupuję, podobnie jak trafia do mnie poczucie humoru autora w montypythonowskim stylu.

Ze względu na zwariowany klimat i motyw ucieczki, „Bagno” przypomina mi trochę książkę „Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął” Jonasa Jonassona. Tam jednak była czysta rozrywka, tu mamy jeszcze do czynienia z wartością dodaną. Główny bohater – Dan Lambert, na którego spadają wszystkie nieszczęścia świata – to weteran z Wietnamu. Ten wątek jest bardzo istotny i sprawia, że ta książka to nie tylko „śmichy-chichy”, ale również powód do refleksji nad ludzką naturą i marnością tego świata.

Robert McCammon tak mnie tą książką zauroczył, że natychmiast postanowiłam się rzucić na inne jego powieści. Nie ma tak łatwo. Wydawnictwo Vesper, które wydaje McCammona, stosuje dziwną politykę. Albo są zachłanni i chcą za dużo zarobić, albo próbują zniechęcić polskiego czytelnika do tego autora. Nie ma ebooków ani audiobooków, średnia cena książek papierowych, wydawanych wyłącznie w twardej oprawie to około 60 złotych. Za to na słynnym portalu z gryzoniem w nazwie jest ponad tysiąc miejsc, gdzie odpalając skromną dolę gryzoniowi, można sobie pobrać książki autora prawie za friko. O ile, oczywiście, sumienie komuś na to pozwala.

Chytry dwa razy traci. Przemyślcie ten biznes, wydawcy i dystrybutorzy. Na moim niegdyś ulubionym portalu abonamentowym z ebookami pozostały jedynie jakieś selfpublishingi. Jeśli wyszpera się przypadkiem coś ciekawego (bo w nowościach promowane są głównie głupoty), to też trzeba płacić.

Chyba się przeproszę z biblioteką.

*ludowe

wtorek, 20 maja 2025

Michał Wierzba „Agat” Ocena: 2/6

KAPISZON

Gdyby cała ta książka została napisana tak, jak jej pierwszy rozdział – to by była petarda. Ale nie została, więc skończyło się na kapiszonie.

Mocny początek, w którym poznajemy policjanta działającego „pod przykrywką” w strukturach narkotykowego gangu, był tylko klasycznym chwytem dla przyciągnięcia uwagi. Nabrałam się i czytałam dalej, ale potem zaczęła się nuda. Uparcie czytałam do końca, licząc że ten przebłysk talentu widoczny w pierwszych akapitach jeszcze się kiedyś objawi, ale nadzieje okazały się płonne. I tak poznałam nowego, polskiego autora kryminałów tylko po to, żeby natychmiast o nim zapomnieć, zaznaczając wcześniej, żeby do niego nie wracać.

U Michała Wierzby schemat goni schemat, nie znajdziecie w „Agacie” niczego, co już wcześniej nie było eksploatowane w polskich kryminałach na setki sposobów. Wypalony policjant po rozwodzie, z nastoletnią córką w stanie wegetatywnym, którą wprawdzie odwiedza, ale przewinąć i zmienić pampersa już się brzydzi. Ognisty romans z koleżanką z pracy, bo jakże by inaczej. Policjant święty nie jest, bo przyjęcie zlecenia zabójstwa, to dla niego jak splunąć, a kaska przecież się przyda. Niby uzależniony od heroiny, ale tak lajtowo. Jak potrzeba, to nie musi brać i wcale go nie ciśnie. Oj, chyba słabe ma autor pojęcie o uzależnieniu od tego akurat narkotyku. Do tego zagmatwane historie rodzinne, włącznie z małoletnią siostrą zaginioną w przeszłości. Do tego wątek pedofilii w kościele (udawany).

Zakończenie niewiarygodne i tak sztampowe, że skoro autorowi się nie chciało pokombinować, to i ja nie będę się wysilać, tylko zacytuję fragment mojej recenzji powieści „Martwy sad”Mieczysława Gorzki:

„Końcówka jest do bólu schematyczna. Nie mogę wyjść z podziwu, że pomysł na zakończenie - „spowiedź” psychopaty - eksploatowany na okrągło w kryminałach, wciąż cieszy się taką popularnością. Dzielny policjant pędzi samotnie na spotkanie z groźnym zabójcą, nie informując o tym nikogo, licząc na to, że Pan Bóg zejdzie z nieba i mu pomoże. I Pan Bóg zwykle staje na wysokości zadania.”

No bo oczywiście, zgodnie z kolejnym, ulubionym schematem naszych dzielnych, polskich autorów, morduje psychopata.

Chcecie, to czytajcie…

wtorek, 13 maja 2025

James Ellroy „Biała gorączka” Ocena: 2/6

PIEKŁO NA WŁASNE ŻYCZENIE

Powiedzieć, że „Biała gorączka” to jest czarny kryminał, to nic nie powiedzieć. Jest to czarny kryminał w piekle, do którego trafiamy na własne życzenie, a potem dziwimy się, że nasze ciało skwierczy i płucom brakuje tlenu, bo liczyliśmy na to, że będziemy się tylko pocić.

Akcja rozgrywa się w 1958 roku, więc musimy przygotować się na wszelkie konsekwencje z tym związane. Poprawność polityczna nie istnieje. W Polsce książka została wydana w 2015 roku, a wtedy jeszcze nie było cenzury, więc można było używać w tłumaczeniach takich słów jak „czarnuch” czy „pedał”. Czym zresztą można by je zastąpić, aby oddać ogrom nienawiści i pogardy narratora wobec osób w ten sposób nazywanych? Dziś „Biała gorączka” z takim słownictwem po prostu nie zostałaby wydana.

Oddajmy głos autorowi, który tak streszcza zawartość tej książki:

„Zabójstwa, pobicia, przekupstwa, zapłaty, łapówki, szantaże. Wymuszenia czynszu, tortury, fucha łamistrajka. Kłamstwa, zastraszanie, złamane śluby, niedotrzymane przysięgi, niedopełnione obowiązki. Złodziejstwo, dwulicowość, chciwość. Kłamstwa, zastraszanie, złamane śluby, niedotrzymane przysięgi, niedopełnione obowiązki. Złodziejstwo, dwulicowość, chciwość kłamstwa, zabójstwa, pobicia kłamstwa, zapłaty…”

Wszystkie te cechy/zachowania można przypisać jednemu, głównemu bohaterowi, to jego słowa o sobie i niech was nie zdziwi, że ten główny bohater jest policjantem. Potraficie go polubić? Ja też nie. Pisałam niejednokrotnie, że bohater nie jest od lubienia, tylko od wzbudzania emocji. Ale czy może wzbudzać emocje wyłącznie negatywne? Zwłaszcza, jeśli jest narratorem opowieści? Zwłaszcza, jeśli podobne emocje wzbudzają WSZYSTKIE postaci w tej książce? A jeszcze, dodatkowo, tych postaci drugoplanowych są tabuny i nie sposób ich posegregować ani odróżnić?

W „Białej gorączce” nie ma nawet ćwierci światełka w tunelu. Żadnej nadziei. Wszyscy są „odrażający, brudni, źli”, wszyscy mają na sumieniu jakieś grzechy. Ciężko się czyta taką książkę. Jest jeszcze jeden powód uciążliwości lektury – bardzo specyficzny styl autora. Ellroy kocha równoważniki zdań (patrz: cytat wyżej), miesza rodzaje narracji (jest to zasadniczo narracja pierwszoosobowa, ale często mamy wrażenie, że narrator jest wszechwiedzący). Czasem autor opowiada historię w czasie teraźniejszym używając mnóstwa bezokoliczników, a czasami pojawia się czas przeszły. To nie są błędy, to jest bardzo konsekwentna, oryginalna maniera językowa, która jednak sprawia, że w przeczytanie tej książki ze zrozumieniem należy włożyć ekstremalnie więcej wysiłku, niż zazwyczaj. Czy jest tego warta?

Kilka razy miałam ochotę odłożyć tę powieść. Dobrnęłam do końca, wiedząc, że na podstawie prozy Ellroya powstały dwa świetne filmy „Tajemnice Los Angeles” i „Czarna dalia”, a na okładce przeczytałam opinię, że jest to najlepsza książka autora. Teraz przynajmniej wiem, ile pracy musieli włożyć scenarzyści, żeby efekt ich działań dało się oglądać bez bólu. Jeśli już przebrniemy przez styl, nie zagubimy się w chaosie postaci i uodpornimy się na zło, okazuje się, że intryga jest całkiem nieźle skonstruowana. To jednak skórka za wyprawkę. Ja drugi raz na taką przygodę się nie piszę. Jeśli to ma być najlepsza książka Ellroya, to wolę nie dowiadywać się, co by było przy czytaniu tych słabszych.

niedziela, 4 maja 2025

Izrael Jozue Singer „Josie Kałb” Ocena: 3/6


DLACZEGO?

Nie mam wątpliwości, że Singer opisuje świat chasydów w sposób do bólu prawdziwy (akcja toczy się pod koniec dziewiętnastego wieku na terenach zaboru rosyjskiego i austriackiego), jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że czytam opowieści jak z tolkienowskiego Śródziemia. Tak bardzo ten świat jest „egzotyczny”, tak bardzo inny, a przecież nie znajdował się gdzieś za siedmioma górami, tylko wręcz za miedzą. Problem w tym, że ten świat prawie nie mieszał się z naszym światem i już nigdy nie będzie miał szans do niego przeniknąć. Będzie atrakcyjny przez inność, ale jednak zawsze obcy.

Przyznam otwarcie, że moja wiedza na temat żydowskich ruchów religijnych o charakterze mistycznym była do tej pory bardzo skromna. Lektura Singera na wiele rzeczy otworzyła mi oczy, ale też uświadomiła mi, że aby zrozumieć ten świat potrzeba znacznie większego wysiłku i zaangażowania niż lektura powieści.

Mój problem z tą książką polega na tym, że chociaż zachwycam się językiem i stylem, że choć z przejęciem zagłębiam się w opisy obyczajów tego odmiennego świata, mimo, że z ciekawością śledzę losy bohaterów, to nie odczytuję jej przesłania. Postanowiłam sprawdzić czy to tylko mój problem, może inni recenzenci wpadli na to, co autor chciał powiedzieć. No niestety. Nikt nie pomógł mi znaleźć odpowiedzi na pytanie „dlaczego”? Dlaczego bohater w ostatniej części zrobił to co zrobił (żeby nie zdradzać zbyt wiele)? Z miłości? No przecież nie. Z poczucia obowiązku? No może. Bo szukał schronienia? Nie, to za łatwe. Z poczucia winy? Najchętniej wybrałabym chęć zemsty, ale tego też nie widzę. Bohater jest tak bierny, że już bardziej nie można i ta bierność wręcz irytuje. Chciałabym go zrozumieć, a nie mogę.

Zdaję sobie sprawę, że moje wątpliwości biorą się prawdopodobnie z braku odpowiedniej wiedzy. Podejrzewam, że każdy chasydzki rabin potrafiłby przekonująco wyjaśnić motywacje Josiego. Człowiek wychowany w kulturze europejskiej czuje się jednak w tym świecie bezradny. Jest przygotowany na pewien schemat ludzkich zachowań, a nieustannie zostaje zaskakiwany. Do pewnego stopnia jest to nawet ciekawe. Po pierwszej części, która jest czymś na podobieństwo romansu, gdy wydaje się, że historia będzie się rozwijać w oczywisty sposób, następuje zwrot akcji, który prowadzi fabułę na zupełnie inne tory. Kolejny, nieprzewidywalny zwrot akcji znów stawia wszystko na głowie. Po takiej huśtawce należałoby się spodziewać jakiegoś arystotelesowskiego zakończenia ("każda opowieść ma początek, środek i koniec"), ale, o co przecież nie można autora obwiniać, to nie te kręgi kulturowe.

Chyba czas wreszcie przetestować drugiego z braci Singerów. Może on odpowie na moje pytania.

środa, 16 kwietnia 2025

Ranpo Edogawa „Demon z samotnej wyspy” Ocena: 5/6

LUDZIE LUDZIOM ZGOTOWALI TEN LOS*

Niesamowita historia!

Kiedy przeczytałam, że akcja tej powieści rozgrywa się w Japonii w 1925 roku od razu postanowiłam się dowiedzieć, czy to współczesna stylizacja czy oryginał z epoki. Język i styl był zupełnie nieodbiegający od dzisiejszych standardów. Okazało się, że to zasługa świetnego tłumaczenia Andrzeja Świrkowskiego, który dodatkowo opatrzył tekst z początków dwudziestego wieku przypisami, a do tego napisał wyczerpujące posłowie, wprowadzające w japońskie realia tamtych czasów.

Chociaż nowoczesny język i styl mógłby wprowadzić w błąd współczesnego czytelnika, to jednak konstrukcja powieści jest wyraźnie niedzisiejsza. Autor stosuje narrację w pierwszej osobie, a narrator jest wszechwiedzący. I to się sprawdza, ponieważ historia opowiadana jest po latach, kiedy narrator już wie, jak się skończyła. Nikt dzisiaj nie używa w kryminałach takiej conradowskiej formy narracji, ani też nie wprowadza zagadek zamkniętego pokoju, które dawno wyszły z mody.

Staromodna jest również metoda budowania napięcia. Ranpo używa charakterystycznej dla przełomu XIX i XX wieku metody „gdybym to ja wiedział”. Ale, o dziwo, to wciąż działa.

Wydało mi się również ryzykowne zdradzenie personaliów dwóch zamordowanych osób już na samym początku - dzisiejszym autorom bardziej zależy, aby zaskakiwać czytelnika – ale znów, ku mojemu zaskoczeniu, zupełnie to nie przeszkadzało.

Te wszystkie wątpliwości okazały się niepotrzebne, ponieważ, jak napisałam w pierwszym zdaniu – sama historia jest niesamowita.

To jest opowieść dla ludzi o mocnych nerwach. Napisana została w czasach, kiedy w napisach końcowych filmów nie pojawiały się informacje, że w trakcie realizacji filmu nie ucierpiało żadne zwierzę. Cierpią więc zwierzęta, ale przede wszystkim ludzie, którym inni ludzie zgotowali ten los. Autor nie epatuje jednak naturalistycznymi opisami, ponieważ wie, że prawdziwe zło tkwi we wnętrzu człowieka.

Ciężko zdradzić więcej z fabuły, żeby nie zepsuć przyjemności z lektury. Zapewnić mogę, że jeśli lubicie wkraczać na nowe literackie lądy, to kontakt z Japonią z początków dwudziestego wieku przyniesie wam wiele satysfakcji. Jeszcze bardziej ciekawe będzie porównywanie realiów tamtych czasów z dzisiejszymi. Jednym z głównych bohaterów jest na przykład homoseksualista. Jak się dowiedziałam z posłowia tłumacza, miłość męsko-męska była w tamtych czasach w Japonii akceptowana, chociaż rzecz jasna, tak jak dzisiaj, nie przez wszystkich.

To historia z gatunku tych, które lubię najbardziej: ciekawa fabuła jest pretekstem do zdobywania wiedzy, którą wchłaniamy przy okazji i zupełnie bezboleśnie. Dlaczego dziś nie pisze się takich książek? Pytanie, oczywiście, retoryczne.

*motto z książki „Medaliony” Zofii Nałkowskiej